Wczoraj znalazłem tekst, który przypadł mi szczególnie do gustu.
W jego przypadku i ja i moi znajomi - luzomaniacy a zwłaszcza lizbonomaniacy, stwierdziliśmy, że tekst Macieja Radtke doskonale oddaje ducha tego niezwykłego miasta.
Zapraszam Was serdecznie do jego lektury ale i również do przyjrzenia się zdjęciom, które doskonale uzupełniają słowo.
Więcej zdjęć oraz informację o Autorze, odnajdziecie na jego stronie.
Jeśli uważacie, że macie się czym podzielić z czytelnikami mojego bloga (słowem, obrazem w postaci fotografii czy filmu), dajcie mi proszę znać. Strony Luzomanii stoją przed Wami otworem :)
J.St. A.
Dzień pierwszy – wylot, przelot i przylot
Z Warszawy wylecieliśmy punktualnie, nieco klaustrofobicznym Boeingiem 737. Lot nudny jak flaki z olejem, chmury, chmury i chmury. A do tego brzydkie. Trochę nas rzucało, więc kazali się przypiąć do fotela. Pilot bełkotał coś o silnych wiatrach, cóż, pewnie się nażarł fasoli.
Frankfurt, port lotniczy. To istny kombinat. Samodzielne miasto. Chyba najpaskudniejsze miejsce na świecie. Fuj fuj fuj.
Po dwóch godzinach przerwy i snucia się po lotnisku oraz sklepach z niczym wsadzili nas do latającego monstrum - Airbusa. Osiem miejsc w rzędzie. Co ja gadam, w trzech rzędach. Leciało toto statecznie i spokojnie, silne wiatry były mu niestraszne. Obok mnie zasiadł jakiś Szwed, nawet nieźle nam się gadało. Politechnik z Lund, a do tego amator filmowiec. No wiec trochę wspólnego języka mieliśmy.
Po dwóch godzinach przerwy i snucia się po lotnisku oraz sklepach z niczym wsadzili nas do latającego monstrum - Airbusa. Osiem miejsc w rzędzie. Co ja gadam, w trzech rzędach. Leciało toto statecznie i spokojnie, silne wiatry były mu niestraszne. Obok mnie zasiadł jakiś Szwed, nawet nieźle nam się gadało. Politechnik z Lund, a do tego amator filmowiec. No wiec trochę wspólnego języka mieliśmy.
I tak na przemian gadając, przysypiając i gapiąc się w okno, przemierzaliśmy kolejne setki kilometrów.
Nagle... chmury się rozstąpiły i pokazały się góry. Pireneje. Fantastyczne, przepiękne, całe ośnieżone. I od tej chwili już było czyściutko. Po kolejnej godzinie lotu moim oczom objawiły się idealnie okrągle, zielone pola. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem skąd się te dziwadła wzięły – oni, tam na dole, to tak „na okrągło” nawadniają. I to, jak się niebawem okazało, już była Portugalia.
Chwilę potem pod nami wyrosło duże miasto, a za miastem - ocean. Przez miasto płynęła rzeka, wielka jak morze. To, szeroki na trzydzieści kilometrów, Tag. A więc to już Lizbona...
Samolot wylądował, uprzednio zatoczywszy wielkie kółko, więc była okazja żeby obejrzeć Lizbonę z lotu ptaka - hehe, samolotu - w całości. Trzeba przyznać - już wyglądała ładnie.
Lotnisko jak lotnisko, a południowcy jak to południowcy. Stoimy i czekamy na bagaż przy jednym transporterze, a on wyjeżdża na inny...
Wychodzimy. Z zaciekawieniem rozglądam się dookoła i... zachwyt. Ciepło, słonecznie i wprost nieprawdopodobnie zielono. Zieloność jest wszędzie, i wszędzie tak samo żywa i czysta. Pani w informacji turystycznej na lotnisku wręcza mi plan miasta i proponuje rezerwację miejsca do spania. Rezygnuję. Jest jeszcze wcześnie, więc postanawiam pojechać do centrum i poszukać sobie lokum na własną rękę. Jazda specjalnym autobusem – tak zwanym aerobusem (ar climatizado!) - trwa kilkanaście minut i przez ten czas już do mnie dociera, że przewodniki nie kłamały - Lizbona jest przecudnym miastem. Kwiaty, kwiaty, kwiaty. Drzewa, drzewa, drzewa. I nigdzie nie jest poziomo, cały czas poruszam się - na zmianę - albo pod górkę, albo z górki.
Autobus zatrzymuje się na ogromnym placu. Gdzie ja jestem? Rzut oka na pozyskany na lotnisku plan miasta i już wiem - przyjechałem na Praça des Restauradores. To najcentrumsze centrum turystycznego życia Lizbony. Ale uderza spokój. Ludzie snują się leniwie, czas płynie w jakimś zwolnionym tempie. A mi ciąży plecak i torba, zaczynam żałować mojej chęci szukania sobie mieszkanka na własną rękę. Chwilę się tułam tu i ówdzie, ale w końcu postanawiam: jednak znajdę biuro obsługi takich
nieszczęśliwców jak ja, i niech mi tam czegoś szukają. Rozglądam się, biura nie ma. A, według planu, być powinno! I nagle... słyszę coś jakby znajomego. Przysłuchuję się uważniej.... Tak! To Polacy! Cała grupka. Noooo... niesamowite. Zagaduję, robią wielkie oczy, ale wyraźnie są zorientowani lepiej ode mnie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że stoję zaraz obok poszukiwanego biura. Gapa ze mnie. No, nie całkiem. Biuro jest tak oznakowane, jakby było tajne przez poufne.
nieszczęśliwców jak ja, i niech mi tam czegoś szukają. Rozglądam się, biura nie ma. A, według planu, być powinno! I nagle... słyszę coś jakby znajomego. Przysłuchuję się uważniej.... Tak! To Polacy! Cała grupka. Noooo... niesamowite. Zagaduję, robią wielkie oczy, ale wyraźnie są zorientowani lepiej ode mnie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że stoję zaraz obok poszukiwanego biura. Gapa ze mnie. No, nie całkiem. Biuro jest tak oznakowane, jakby było tajne przez poufne.
Ale w środku jest już światowo. Przemiła pani, mówiąca bezbłędną angielszczyzną, na moja prośbę o znalezienie czegoś sympatycznego i niedrogiego, podnosi słuchawkę, gada słowami, których ni w ząb nie rozumiem i tłumaczy, że mam pójść około 200 metrów prosto, potem w lewo, następnie 20 metrów pod górkę, skręcić w prawo, przejść jeszcze kilka kroków, w kamieniczce o numerze 10 wdrapać się na drugie piętro i sobie obejrzeć. No to idę. Wdrapuję się. Dzwonię. Oglądam. Zostaję. Właścicielka pensaõ Perola da Baixa, kiedy się dowiaduje że jestem z Polski, uśmiecha się od ucha do ucha, mówi coś o „papa” i... obniża cenę. I tak będzie jeszcze niejeden raz. W kwietniu 2005r. słowo „Polak” to klucz do serc i dusz Portugalczyków. Wszyscy mówią o papieżu, niektórzy składają kondolencje...
Szybko odkrywam, że w ogóle Portugalczycy są fantastyczni. Uśmiechnięty, życzliwy i przedziwnie spokojny naród, a przynajmniej takie jest moje pierwsze wrażenie.
Szybko odkrywam, że w ogóle Portugalczycy są fantastyczni. Uśmiechnięty, życzliwy i przedziwnie spokojny naród, a przynajmniej takie jest moje pierwsze wrażenie.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem snuję się po Baixa, Dolnym Mieście. Dochodzę aż do Alfamy, pomauretańskiej części miasta. I od pierwszego dnia wiem, że jestem w najpiękniejszym mieście, w jakim kiedykolwiek byłem.
Do ojca wysyłam smsa ze słowami: „chyba trafiłem do bajki”.
Do mojego tymczasowego mieszkanka przy Rua da Gloria wracam około północy. To znaczy tak naprawdę około jedenastej, bo tu jest o godzinę wcześniej. Ale, jako że czas astronomiczny też jest mocno przesunięty, ciemno się robi późno, późno...
Spać. Śpi się świetnie, bo klimat tu panuje przecudny. W dzień ciepło, ale w nocy temperatura mocno spada. Cóż, ocean.
Dzień drugi – zachwyt trwa
Obudziłem się po raz pierwszy o ósmej rano. To znaczy - o siódmej miejscowego czasu, a piątej naszego astronomicznego. Ciemno... No tak, to przecież oczywiste, tutaj dzień wstaje sporo później.
Około dziesiątej, czyli dziewiątej, a więc siódmej, wyruszam w miasto. Tym razem wspinam się do Bairro Alto, czyli do Górnego Miasta. Początek drogi zaczyna się tuż obok mnie, bo mieszkam zaraz przy znanym z lizbońskich widokówek „elevador da Gloria”, czyli dziwacznym windotramwaju, jeżdżącym po ulicy o takim nachyleniu, że wchodzenie nią na piechotę wymaga sporego mozołu.
Ale co to dla mnie! Wlazłem i zagłębiłem się w uliczki. W jakie uliczki! Wąskie na jeden samochód, z chodnikami o szerokości około pół metra. I wszystkie wyłożone minibrukiem - drobną, kamienną kostką. Zresztą cała ta cześć Lizbony, jaką dotychczas poznałem, jest wyłożona czymś takim. Betonowej kostki bauma, obrzydliwości znanej ze wszystkich miast Polski, tutaj chyba na szczęście nie zasmakowali.
Górne Miasto zachwyca. Uliczki to istne wąwozy, na ścianach których wszędzie suszą się, wywieszone na specjalnych ruchomych linkach, gacie. A jak gaci chwilowo nie ma - mieszkańcy wywieszają flagi Portugalii. Z początku myślałem, że to jakieś święto państwowe, ale nie, to jest chyba zwyczaj codzienny. I jest w tym jakiś niewymuszony i nieodświętny patriotyzm, bo flagi po prostu są. Nie odprasowane, nie świeżo uszyte, nie po to żeby „się pokazać”, ale po prostu po to, żeby Portugalia była Portugalią. Sam nie wiem dlaczego, ale te wszechobecne flagi nie sprawiają ani wrażenia odświętności (jak w Polsce), ani pewnego rodzaju nacjonalizmu (jak w Chorwacji), ale po prostu wpisują się w tutejszy pejzaż i są jego elementem nie innym, niż palmy czy kaktusy.
I tak sobie łaziłem niespiesznie, obserwując niespiesznych ludzi...
Rano jeszcze nie ma tłumów turystów, biegających wszędzie z rozłożonymi mapami i wywieszonymi do pasa ozorami. Bo tacy normalni i typowi turyści to przecież muszą zaliczyć wszystkie pokazane w przewodniku zabytki i nie mają czasu na powolne snucie się wśród zwykłych ludzi. A ja na szczeście mam przed sobą jedenaście wolnych, niczego mi nie narzucających, dni. Wykorzystam je na powolne wrastanie w to piękne miasto.
Rano jeszcze nie ma tłumów turystów, biegających wszędzie z rozłożonymi mapami i wywieszonymi do pasa ozorami. Bo tacy normalni i typowi turyści to przecież muszą zaliczyć wszystkie pokazane w przewodniku zabytki i nie mają czasu na powolne snucie się wśród zwykłych ludzi. A ja na szczeście mam przed sobą jedenaście wolnych, niczego mi nie narzucających, dni. Wykorzystam je na powolne wrastanie w to piękne miasto.
W Lizbończykach nieodmiennie uderza i zachwyca ich pogoda. A także chęć udzielenia pomocy. Jeśli człowiek przystanie na dłuższą chwilkę, to zaraz podejdzie któryś z nich i zapyta w czym może pomóc. I nieprawdą jest, że w Portugalii nie można się dogadać nie znając portugalskiego. Czasami rzeczywiście nie można, ale najczęściej nie mam z tym gigantycznych problemów. Znajomość języka angielskiego jest tu co prawda najczęściej dosyć płytka i powierzchowna, ale wystarcza aby nie czuć się kompletnie zagubionym. A jakby co – przecież mam jeszcze ręce!
Chociaż... muszę tutaj przyznać, że raz się nie dogadałem. Z... dwiema Japonkami. Zaczepiły mnie na ulicy i zapytały czy ja „spik inglisz”. Ja spik, ale potem się niestety okazało, że ich angielskie „du ju spik” to były jedyne słowa, jakie w tym języku rozumiały. Musiałem wyglądać na dobrze z miastem obeznanego, bo – o ile dobrze zrozumiałem mowę ich trzepoczących rąk - pytały mnie o drogę. I, żeby było śmieszniej, pokazałem im ją. No bo przecież jak się przez kilka godzin łazi i nigdzie nie spieszy, to się dosyć szybko zaczyna orientować w terenie.
Chociaż... muszę tutaj przyznać, że raz się nie dogadałem. Z... dwiema Japonkami. Zaczepiły mnie na ulicy i zapytały czy ja „spik inglisz”. Ja spik, ale potem się niestety okazało, że ich angielskie „du ju spik” to były jedyne słowa, jakie w tym języku rozumiały. Musiałem wyglądać na dobrze z miastem obeznanego, bo – o ile dobrze zrozumiałem mowę ich trzepoczących rąk - pytały mnie o drogę. I, żeby było śmieszniej, pokazałem im ją. No bo przecież jak się przez kilka godzin łazi i nigdzie nie spieszy, to się dosyć szybko zaczyna orientować w terenie.
I znów Lizbona rzuciła mnie na kolana. I znów mam wrażenie, że jestem wewnątrz jakiejś tajemniczej baśni. Nawet w tej kamiennej części miasta wszędzie coś rośnie i kwitnie. Na każdym kroku napotyka się tysiące różnych roślin i tysiące, wzajemnie się przenikających, zapachów. Oczywiście, żeby być uczciwym, trzeba dodać: smrodów też.
Co tu rośnie? Najpiękniejsze jest to, że właściwie wszystko. I „nasze” kasztanowce i, zaraz obok, palmy daktylowe. Oczywiście kaktusy, ale też i typowo polskie chwasty. A jak pierwszy raz zobaczyłem niepozorne drzewo z wiszącymi na nim dojrzałymi pomarańczami, to pomyślałem – no nieeee, sztuczne, przecież to dopiero kwiecień. Ale chwilę potem znalazłem i takie, z którego te pomarańcze spadały wprost pod moje nogi. Z innego dorodne, żółciutkie cytryny. Czyli jednak nie są sztuczne.
Niesamowite są domy. Prawie wszystkie elewacje, od prteru po ostatnie piętro, są pokryte maleńkimi malowanymi ceramicznymi płytkami. Niektóre płytki już dawno odpadły, ale nikt się jakoś tym za bardzo nie przejmuje. I to jest tak naprawdę piękne, bo miasto nie jest jakimś sztucznym cukierkiem - ma i miejsca odpicowane na wysoki połysk jak stróż w Boże Ciało, i miejsca zapyziałe i odludne, nieco zarośnięte pradawnym brudem. To te ostatnie miejsca są, tak naprawdę, najciekawsze.
Sklepy. Sklepy w tej części miasta to malutkie, cudownie kolorowe dziuple, w których najczęściej siedzi jeden senny sprzedawca. A same sklepy wyglądają jak wyjęte z dziewiętnastowiecznej powieści, są zawalone od podłogi po dach różnymi, wzajemnie się przenikającymi, towarami. Obok serów i owoców stoją przykurzone butelki z winem i porto, a zaraz przy tym mogą być np. miotły, mydło i owoce. Oczywiście owoce morza też.
Jest wino, jest porto. Porto czerwone, porto białe, porto młode, porto dojrzałe... Najstarsze porto, jakie mi się udało znaleźć, pochodziło z 1952 roku. O cenę proszę nie pytać, budziła ogromny respekt.
Z Bairro Alto polazłem kawał, kawał – aż do katedry Estrela, a potem do położonego tuż obok urokliwego parku. A w parku, na kamiennych ławeczkach i przy kamiennych stolikach, siedzieli na rozłożonych tekturach leciwi Lizbończycy i grali w karty. Dookoła nich stał wianuszek innych dziadków. To kibice. Co dziwne, ani jedni ani drudzy nie rzucali się na człowieka, kiedy ten chciał im zrobić zdjęcia. Zresztą w ogóle nikt tu się na nikogo nie rzuca. Nawet ochroniarze.
Aha, jeszcze jedno zapomniane wspomnienie z wczoraj. Łażąc wieczorem po Baixa trafiłem do głównej lizbońskiej katedry. Wszedłem, akurat była msza. Jej portugalskie brzmienie w tych ogromnych kamiennych murach było dla mnie, obcokrajowca, wprost niesamowite. A przy wejściu stał ogromny telewizor, na którym wyświetlano sceny z pontyfikatu Jana Pawła II. Muszę przyznać, że mnie – Polaka – ogarnęło dziwne uczucie...
Na dzisiaj to już chyba będzie koniec. Jutro chcę pójść na Targ Złodziei i do, wspomnianej już, mauretańskiej Alfamy. Wiec, jak wszystko dobrze pójdzie, będzie też i odcinek trzeci.
Dzień trzeci – Alfama, czyli wędrówki między gaciami
Nauczyłem się już kilku ważnych rzaczy.
Po pierwsze – jednak należy wstawać raniutko. „Raniutko” to znaczy około ósmej naszego czasu. Jeść szybciorem śniadanko i wyruszać w miasto. Rano jeszcze nie ma tłumów turystów i jest chłodno, a nawet można powiedzieć - zimno. Około drugiej (czasu polskiego) zaczyna się tutaj prawdziwy upał. Jednak jest to upał o tyle dziwny, że powietrze wiejące znad oceanu jest rześkie, a jednocześnie słońce pali jak opętane. A więc jeśli zdarzą się chmury, które co jakiś czas zasłaniają wiszący nad głową piekarnik, to człowiek czuje się jak na temperaturowej huśtawce.
Druga rzecz to jedzenie. Tak jak w Hiszpanii, w knajpach, których jest wprost zatrzęsienie, warto korzystać z „menu especial” lub „prato da dia”, czyli dziennego zestawu-niespodzianki. Dzisiaj się czymś takim pożywiłem i, za astronomiczną kwotę 5 euro, nażarłem tak, że ledwo poszedłem dalej. Zupa, drugie danie (fura), wino, kawa. Dużo, smacznie, tanio. Byle nie w jakiejś ekskluzywnej dzielnicy typu Chiado czy Baixa, gdzie wieczorami roi się od czegoś, czego nie znoszę - wyfraczonych kelnerów, naganiających bogatych turystów do wystawnych i przeraźliwie drogich knajp. Ja jednak wolę wejść do niepozornej knajpeczki, w której siedzą miejscowi. Jest tam lekki bajzelek, niektórzy czytają gazetę, inni - lekko podchmieleni - wiszą nad kartami, ale za to jest miło, swojsko i ze wspaniałym miejscowym żarciem. Mam tylko jeden kłopocik, pojawiający się zresztą podczas moich wszystkich wizyt w krajach południowych - nie lubię owoców morza. Ale i tego pewnie trzeba będzie kiedyś spróbować. Ponoć zupa z tego paskudztwa jest doskonała. Trochę mi się nie chce wierzyć, ale...
Alfama. To najstarsza część Lizbony, w swym trzonie jeszcze mauretańska. Są tu setki wijących się jak węże wąziutkich uliczek, niemożebnie krętych i nierzadko ślepych. Te ślepe można rozpoznać po nazwie – beco. O ile dobrze zrozumiałem „beco” znaczy po naszemu „zaułek”. Wszędzie na sznurkach wiszą suszące się gacie, między którymi trzeba się dosłownie przeciskać. Na kamiennych podwórkach albo siedzą leciwi Portugalczycy i niespiesznie myślą nie wiadomo o czym, albo dzieciary ich dzieci grają w piłkę lub inne nieznane mi gry. Właściwie nikt się nie przejmuje przechodzącym cudzoziemcem w MPO-pomarańczowej kamizelce (to oczywiście ja). Wędruję, robię zdjęcia, i nie spotykam się z gwałtownymi protestami, najwyżej ktoś spokojnie odwraca się do mnie tyłem. Tylko jedna fotografowana osoba - wyglądający niezwykle malowniczo i jak wyjęty rodem z bajki szewc - coś mi zaczęła tłumaczyć. Na szczęście nie zrozumiałem ani słowa. Chyba chciał, żebym go zapytał czy wolno. No ale jak miałem zapytać, jeśli po portugalsku na razie umiem tylko dwa zwroty: „bom dia” (dzień dobry) i „obrigado” (dziękuję)?
To „bom” (dobry) bardzo mi się zresztą przydało, bo w któryś z napotkanych miniaturowych sklepików kupiłem wino, przy którym sprzedawca nabazgrolił na wystrzępionej kartce: „bom winho”. Nooooo, nie powiem – mimo mikrej ceny wino było rzeczywiście „bom”. Porto też jest „bom”. I pewnie „bom” będzie także Ginjinha, czyli nalewka na wiśniach, sprzedawana tu w wielu miejscach, w niewielkich plastikowych kubeczkach. W końcu pewnie się odważę spróbować tej portugalskiej >specialite de la maison<.
Tak wiec snułem się po tej urokliwej Alfamie przez cały boży dzionek i, kiedy już zaczął zapadać zmrok (czyli około 23.), jeszcze mi mało było. Ale, wciąż wędrując i wędrując, nauczyłem się też rzeczy trzeciej. Już wiem dlaczego Lizbończycy tak bardzo wolno chodzą. Z początku wydawało mi się to dziwne i niezrozumiałe, ale teraz ja też już chodzę niezwykle wolno. Po dwóch dniach, w ciągu których przemierzyłem ładnych kilkanaście kilometrów w poziomie, nogi mi w D... wrosły, i korzenie zapuściły za uszami, od tego ciągłego wchodzenia i schodzenia. W Lizbonie poziomych miejsc prawie nie ma. Jak każde szanujące się miasto, i to leży na siedmiu wzgórzach, tak więc zwiedzanie go niewiele się różni od wędrówek po górskich szlakach. Znalazłem nawet punkt wysokościowy, było na nim napisane „100 m n.p.m”. Więc, będąc wyposażonym w umysł ścisły, szybciutko oszacowałem, że dzisiaj wlazłem... no, jeśli nawet nie na Rysy, to na Kozi Wierch na pewno. Tyle, że od strony Pięciu Stawów, bo w mieście jak to w mieście, nie ma łańcuchów ani klamer.
Targ Złodziei. To pierwsza rzecz, na której się tutaj co nieco zawiodłem. Tak naprawdę nic ciekawego - zwykły bazar, jakich w Polsce bez liku. Można kupić i prawdziwy (chociaż tego bym nie był tak bardzo pewien) patefon i skarpetki w okazyjnej cenie, oczywiście po pięć par na raz. Połaziłem więc chwilkę, zrobiłem zaledwie kilka zdjęć, i czym prędzej uciekłem z powrotem zaciszne zaułki Alfamy. A tam, dla odmiany, w ciągu jednego dnia wypstrykałem cztery filmy.
Ciekawe znaki drogowe się tu pojawiają. Jest to na przykład ograniczenie maksymalnej szerokości wjeżdżającego pojazdu do... 1,7 metra. Ale to i tak wyjątkowo szeroka avenida, bo na najwęższych trzeba się przepuszczać gdy się nią idzie na piechotę, ma bowiem zaledwie tak z 3/4 metra.
Alfamskie domy wyglądają tak, jakby się miały rozpaść zaraz albo za piętnaście minut. Ale to jest tylko złudzenie - są wzniesione na skale i w większości ze skały zbudowane. No i oczywiście, jak na Lizbonę przystało, znów na ich ścianach wszędzie widać płytki, płytki, płytki... Niektóre wprost fantastyczne zdobione i ręcznie malowane, choć większości króluje jakiś zwykły, powtarzający się cyklicznie, motyw.
Ludzie, których spotkałem, są... sam nie wiem jak ich określić. Może, patrząc oczami mieszkańca naszej części Europy, nawet trochę cudaczni. Ale przede wszystkim w oczy rzuca się to, że jest mnóstwo ludzi bardzo, bardzo starych. Większość chodzi o lasce, ale wszystkich cechuje jedno: jakiś nieprawdopodobny, pogodny spokój na twarzy. I bardzo często błąkający się tu i ówdzie uśmiech. Nie przylepiony, amerykański, sztuczny, ale taki jakiś z głębi serca płynący, już na pierwszy rzut oka widać że szczery.
Dotarłem też na szczyt lokalnego wzgórza - czyli do zamku. Ale nie wszedłem, bo był tam tłum hałaśliwych turystów ze straszliwymi aparatami fotograficznymi na szyjach. Być może pójdę tam kiedyś wieczorem albo w niedzielę rano, wtedy powinno być spokojniej. Cóż, mam pewną wadę - nie znoszę takich miejsc. Nie odwiedziłem też dotychczas żadnego muzeum, bo od zgromadzonych w nich martwych zbiorów dużo bardziej interesuje mnie żyjące miasto i mieszkający w nim ludzie. No więc przy bramie Castelo Saõ Jorge odwróciłem się na pięcie, dałem jakiejś pomarszczonej staruszce-żebraczce pieniążek, i wróciłem do labiryntu - trzeciego rozdziału księgi baśni, w której się przez cudowny zbieg okoliczności znalazłem.
Do mojej opowieści powraca więc znowu Alfama. Po połowie dnia wędrowania zacząłem się w końcu troszkę w tym zaczarowanym miejscu orientować. Ot na przykład idę sobie, patrzę - a tam się suszą znajome majty i znajoma pościel! I, z okna wiszącego z metr nad „chodnikiem” (oczywiście, jak zwykle, mającym szerokość mniej niż pół metra i wyłożonym brukiem z malutkich kamyczków) wygląda znajoma twarz jakiejś babci, której jedynym przez cały dzień zajęciem jest wyglądanie na swój zaułek przez maleńkie okienko w nadziei, że być może z przeciwnego okna wychyli się twarz innej babci, by chwilkę pogadać.
Fado. Nie wierzyłem w to, co napisali w przewodniku - że krążąc po uliczkach Alfamy można je usłyszeć na żywo. „Knajp fado” jest tu co prawda pod dostatkiem, ale po pierwsze chyba mnie na takie przyjemności nie stać (kilkadziesiąt euro), a po drugie ja za takimi miejscami nie przepadam. A tu idę Ci ja sobie jakąś uliczką pod górę i nagle słyszę coś przecudnego i przepięknie wprost śpiewanego. Podążam w kierunku, skąd dobiega głos, i co widzę? Kobietę, która stoi w drzwiach swojego – wychodzącego prosto na chodnik - domu i, skrobiąc ryby, śpiewa. A śpiewa tak, że po plecach łażą człowiekowi ciarki wielkości dorodnych krokodyli. No więc stanąłem i słuchałem... A jak już skończyła to, razem z innymi przechodniami i sąsiadami z okolicznych domów wołałem „obrigado” i biłem brawo. Taki codzienny i bezpłatny koncert... Piękne.
Co na późny wieczór? Chyba znów Górne Miasto, tym razem „by night”. Bo podobno dopiero wtedy zaczyna żyć. Mam tylko nadzieję, że zaczyna żyć naprawdę, a nie tylko na pokaz, dla przyjezdnych.
A jutro – hm..., może Belém, czyli największy w Portugalii klasztor i dzielnica portowa? Po dniu, pod wieczór, pewnie znów coś napiszę.Dzień czwarty – ocean po raz pierwszy
Rano (dziesiąta - jedenasta - siódma, albo odwrotnie) wyruszyłem oglądać [...] <- (boję się napisać co naprawdę myślę, bo mnie jeszcze przed sądem postawią), polecaną przez przewodniczek Pascala, halę targową Ribeiro. Ponoć jest to niezwykłe miejsce z wyjątkową, nawet jak na Lizbonę, atmosferą. Kolorowe przekupki, stragany uginające się pod ciężarem niebywałych morskich stworów i bajecznych południowych owoców, pasiaści marynarze, sączące się tu i ówdzie fado.
Ech...
A więc w drogę!
Swoją wyprawę rozpocząłem znów od wędrówki przez Bairro Alto, bo tamtędy wiodła najkrótsza droga do celu mojej dzisiejszej wyprawy. Najpierw jak zwykle wspiąłem się kamienistą ścieżynką obok znajomego ukośnego tramwaju i po kilkunastu minutach znalazłem się na, położonym kilkadziesiąt metrów nad moją tymczasową sypialnią, tarasie widokowym. Było wcześnie rano, było pięknie, więc warto było pogapić się troszkę na Lizbonę z góry. A widok jest zaiste czarowny. W dole leży, jeszcze nieco o tej porze zaspana Baixa, a nad nią wyrasta kolejne lizbońskie wzgórze, uwieńczone na szczycie barwną koroną Castelo Saõ Jorge. Z kolei po prawej stronie panoramy skrzy się w porannym słońcu ogromny Tag. O tej porze, kiedy jest przyjemnie chłodno i kiedy jeszcze prawie nie ma ludzi, urok tego miejsca jest trudny do opisania. Piękna rzecz, jak mawia pewien autor nocnych audycji o jazzie w programie III Polskiego Radia. Pękna rzecz. Nic więc dziwnego, że stał tam sobie jakiś uliczny artysta malarz i to wszystko przenosił na płótno.
Taras-z-widokiem, Miradouro de São Pédro de Alcântara, jest porośnięty cudownie zielonym miniparczkiem, w którego centrum króluje obowiązkowa fontanna z pływającymi w niej złotymi rybkami. Ciekawe, czy gdyby tak jedną wyłowić, to by spełniła trzy życzenia?
Taras-z-widokiem, Miradouro de São Pédro de Alcântara, jest porośnięty cudownie zielonym miniparczkiem, w którego centrum króluje obowiązkowa fontanna z pływającymi w niej złotymi rybkami. Ciekawe, czy gdyby tak jedną wyłowić, to by spełniła trzy życzenia?
Pierwsze: wrócić tu.
Drugie: wrócić jak najszybciej.
Trzecie: wrócić jeszcze niejeden raz.
Drugie: wrócić jak najszybciej.
Trzecie: wrócić jeszcze niejeden raz.
Parczek jest dwupoziomowy. Po, nieco ukrytych w zieleni, schodkach zszedłem niżej i zobaczyłem... no tak, coś nowego: dwa, ułożone równiutko pod murkiem, kartonowe wyrka. A obok różne sprzęty codziennego użytku. Ani chybi trafiłem do domku bezdomnych, położonego pod dachem powstałym ze zwisających nad siermiężnymi łóżkami liści. Z górnego poziomu parku tego domku nie widać, a na niższy poziom przeciętny oglądacz cukierkowych widoczków raczej się nie zapuszcza.
Łóżka były puste, dookoła było posprzątane, ale można było zauważyć, że nie jest to bynajmniej mieszkanko opuszczone. Cóż, pewnie bezrobotni bezdomni wyszli rano z domu i poszli do jakiejś pracy...
Łóżka były puste, dookoła było posprzątane, ale można było zauważyć, że nie jest to bynajmniej mieszkanko opuszczone. Cóż, pewnie bezrobotni bezdomni wyszli rano z domu i poszli do jakiejś pracy...
Wyszedłem z parczku i po raz kolejny przemierzyłem, coraz bardziej mi już znajome, ulice Górnego Miasta. Spotkałem świeżo obudzonych przechodniów, zajrzałem do otwierających się sklepików, przeszedłem obok wałęsających się piesków i dotarłem do miejsca, gdzie wzgórze się kończy i droga zaczyna schodzić w dół. Najpierw było w miarę łagodnie, szedłem po kolejnych kamiennych schodkach, pośrodku których umieszczono specjalne, ułatwiające wędrówkę, poręcze. Ale w końcu doszedłem do bardziej spadzistego obszaru, gdzie uliczki są położone jakby na zboczach przepastnych wąwozów. A tu jeździ sobie kolejny zabytkowy windotramwaj, tym razem nazywający się "elevador da Bica". Oczywiście też jest położony wąskim tunelu, pomiędzy urokliwymi kamieniczkami. No i jeździ po naprawdę sporej stromiźnie. Można było zjechać, można było po, położonym obok torowiska, wąziutkim chodniczku zejść na własnych nogach. Ja wybrałem to drugie, ale byłem raczej wyjątkiem. Lizbończycy albo wsiadają do żółtego tramwajowatego pojazdu, albo suną na własnych nogach w dół wprost po torach. A tramwaj... no cóż, przecież jak będzie jechał, to będzie dzwonił, więc się spokojnie odejdzie na bok.
Jest! Hala Ribeiro! Eeee, bez sensu, niech oni sobie przyjadą obejrzeć naszą warszawską Halę Mirowską, jest sto razy ciekawsza. Owszem, na straganach leżą duuuuuże rybeńki i jakieś wielopalczaste stwory z przyssawkami, ale nie powiem żeby to była jakaś wielka atrakcja. I do tego, jak to w sklepie z rybami, normalnie śmierdzi.
Obok hali jest dworzec kolejowy Cais do Sodre, no więc jak mnie już tutaj rzuciło, to wsiadłem sobie do pociągu byle jakiego i pojechałem nad ocean. A dokładniej – nie wiadomo gdzie, bo miejsce, w którym Tag przechodzi w ocean, jest umowne. No ale w każdym razie zrobiło się dużo wody i było ją widać po horyzont. Niestety po raz kolejny doszedłem do wniosku, że ja jednak nie lubię morza.
Plaża w Oeiras jest brudna jak nie wiem co, ocean wydziela oceaniczną woń, tłuste baby z gwizdającymi (o piach) piersiami opalają się bez biustonoszy, więc ogólnie raczej ohyda. A do tego nad samym brzegiem biegnie hucząca droga, po której gnają setki pojazdów. Czysta rozkosz. Miłośnikom wielkiej wody polecam nasz, równie lodowaty jak ocean, Bałtyk. Jest o wiele sympatyczniejszy. Zdjęcie taplającego się w wodzie ptaszora załączam na dowód, że rzeczywiście nad jakąś wodą byłem.
Tak więc, po kilkugodzinnej wędrówce brzegiem wielkiej wody, zwiałem z kurortu i wróciłem do Lizbony. Ale na Belém już nie miałem ochoty, wiec wolnym kroczkiem wróciłem do swojego pensaõ, kupując po drodze butelkę całkiem sympatycznego czerwonego wineczka w cenie...1 euro za litr.
Żeby to u nas tak było!
Żeby to u nas tak było!
Potem wylazłem na popołudniowy upałek, na jakiś smakowity obiadek. Obiadek znalazłem, znów się obżarłem jak świnka i zasiadłem na jednym z wielkomiejskich placów, żeby porobić trochę zdjęć lizbońskiej codzienności. Ech, tymi ich tramwajami to się chyba nigdy nie przestanę zachwycać...
Jeszcze mała uwaga na temat obiadków. Dania tu są przeróżne i najczęściej nie do końca wiem co tak naprawdę będę jadł. Że "peixe" to ryba - już wiem, że "arroz" to ryż - też. Ale, mimo całej mojej sympatii do Portugalii i Portugalczyków, dania o nazwie "robalo" chyba się nie odważę spróbować.
Jeszcze mała uwaga na temat obiadków. Dania tu są przeróżne i najczęściej nie do końca wiem co tak naprawdę będę jadł. Że "peixe" to ryba - już wiem, że "arroz" to ryż - też. Ale, mimo całej mojej sympatii do Portugalii i Portugalczyków, dania o nazwie "robalo" chyba się nie odważę spróbować.
Pod wieczór powędrowałem do, wcześniej zignorowanego, zamku Saõ Jorge. Cóż o nim mogę powiedzieć? Niewiele. Autorów przewodnika (nieśmiertelny Pascal), którzy się rozpływają w zachwycie nad rzekomo bajkowym pięknem tej budowli, zapraszam do Malborka, tam przynajmniej naprawdę jest co pooglądać i pozwiedzać. Lizboński zamek to tzw. trwała ruina, w której centralnej części jest knajpa i sklep z tandetnymi pamiątkami. Co prawda można się wdrapać na mury i pooglądać miasto z góry, ale akurat tego dnia panorama Lizbony była marna, bo pod wieczór się jakoś nieprzyjemnie zamgliło i przychmurzyło. Tak, tak, po raz pierwszy zobaczyłem tutaj prawdziwe chmury! Do tego stopnia poważne, że nawet słoneczka o ósmej wieczorem już nie było. I temperatura spadła dramatycznie - gdzieś tak do 17 stopni, więc miejscowi wylegli na ulice w swetrach, czapkach i szalikach. A mi nie pozostało nic innego jak założyć na siebie choć windstoperową kamizelkę, żeby nie wyglądać przy nich głupio, paradując w koszulce z krótkimi rękawami. Na szczęście nie byłem w krótkich spodniach, bo chyba bym ich swym widokiem o zawał przyprawił.
Nastał wieczór. Po tym całym, nieco rozlazłym, dniu postanowiłem rzucić się głową w dół i jednak spróbować tej ich słynnej Ginjinhy. Zawinszowałem więc sobie kubeczek...
No, nooo, suuuper! Świetna jest ta wiśniówka! Ma toto umiarkowane 27% i smakuje wprost wybornie. Pascal ostrzegał przed wyjadaniem wiśni, więc je natychmiat wyjadłem. Były wspaniałe.
Chyba sobie kupię, przed wyjazdem do Polski, całą butelczynę. Z wisienkami.
No, nooo, suuuper! Świetna jest ta wiśniówka! Ma toto umiarkowane 27% i smakuje wprost wybornie. Pascal ostrzegał przed wyjadaniem wiśni, więc je natychmiat wyjadłem. Były wspaniałe.
Chyba sobie kupię, przed wyjazdem do Polski, całą butelczynę. Z wisienkami.
I tym optymistycznym...
Do jutra.
Dzień piąty – czwartek, nieoczekiwana zmiana pogody
Dzisiaj radykalna zmiana pogody. Po raz pierwszy od przyjazdu zobaczyłem naprawdę spore chmury. Mało tego – morze sporych chmur. Wytrzymało w tym stanie prawie pół dnia, mniej więcej około godziny 14 zaczęło znów wyłazić słoneczko. A że miedzy 14 a 18 jest tu najcieplej, więc natychmiast dowaliło nieźle. Czyli - z 14 stopni, jakie widniały na miejskich termometrach rano, zrobiło się nagle dobrze ponad 20. A ja tak sobie na te termometry co jakiś czas spoglądałem, a one wskazywały po kolei: 14, 16, 18, 22...
Potem zacząłem spływać, więc szybciutko spłynąłem w wąskie uliczki, gdzie wiszą dające cień, rozwieszone na sznurkach, wszechobecne gacie.
Potem zacząłem spływać, więc szybciutko spłynąłem w wąskie uliczki, gdzie wiszą dające cień, rozwieszone na sznurkach, wszechobecne gacie.
A teraz, zanim opiszę dzień kolejny, kilka spostrzeżeń RMacieja, które się nagromadziły (w postaci zapisków na żółtej karteczce) w ciągu paru ostatnich dni:
1. Murzyni. Jest ich tu po prostu mnóstwo. Najczęściej są czarni jak smoła z po-murzyńsku poskręcanymi włosami. A jak nawet nie są całkiem czarni, to przynajmniej tacy troszkę wymieszani z białym, pół na pół albo pół na ćwierć. Zajmują się głównie sprzątaniem lub myciem chodników i stolików w knajpach, ale często są też policjant(k)ami i ochroniarzami (nie dziwię się, murzyn w mundurze naprawdę budzi spory respekt).
2. Pogoda. Właściwie już napisałem – wygląda na to, że o tej porze roku pół dnia chmur to cud nad Tagiem.
3. Narkotyki. Jeśli ktoś tylko chce, nie ma problemu z ich kupieniem. Co najmniej kilkanaście razy dziennie jakiś przygodny typ proponuje mi na ulicy haszysz albo jointy. I bardzo się dziwi, że ja, obcokrajowiec, tego towaru nie chcę.
4. Kierowcy. Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że jak się zbliżam do przejścia dla pieszych, to oni natychmiast stają i mnie przepuszczają. Z początku ze wstydem świńskim truchtem przebiegałem, ale potem do mnie dotarło, że oni tu się wcale nie wkurzają na wrednego pieszego. Przepuszczają, bo tak. BO TAK PO PROSTU... Dziwy, dziwy...
No i jeszcze jedno. Uliczki są wąskie jak nie wiem co, więc co chwilę ktoś je z jakiegoś powodu blokuje. I co? I nic. Wszyscy pozostali spokojnie czekają aż będzie można przejechać. Bez trąbienia, bez rzucania carne (czyli mięsa). Widziałem na przykład jak kierowca zablokował uliczkę, bo poszedł do sklepu kupić sobie coś do jedzenia. I co? I też nic...
Podziw budzi też precyzja, z jaką Lizbończycy potrafią zaparkować swój samochód. Najczęściej pomiędzy prawym lusterkiem a ścianą domu zostaje zaledwie kilka milimetrów.
No i jeszcze jedno. Uliczki są wąskie jak nie wiem co, więc co chwilę ktoś je z jakiegoś powodu blokuje. I co? I nic. Wszyscy pozostali spokojnie czekają aż będzie można przejechać. Bez trąbienia, bez rzucania carne (czyli mięsa). Widziałem na przykład jak kierowca zablokował uliczkę, bo poszedł do sklepu kupić sobie coś do jedzenia. I co? I też nic...
Podziw budzi też precyzja, z jaką Lizbończycy potrafią zaparkować swój samochód. Najczęściej pomiędzy prawym lusterkiem a ścianą domu zostaje zaledwie kilka milimetrów.
5. Jakoś cały czas nieswojo się czuję, kiedy widzę te gnijące w rynsztokach pomarańcze i cytryny. Ale zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby Portugalczyk, dajmy na to Osculati, znalazł się w Polsce, to by tak samo reagował na walające się na ulicach jabłka czy gruszki.
6. Pełno tu gołębi. Drą się tak samo jak te u nas i tak samo pokrywają wszystko grubą warstwą wapiennego g-nawozu. Ale chyba są bardziej od rodzimych bezczelne, bo się wyraźnie obrażają, kiedy w czasie upału jakiś człowiek próbuje skorzystać z ulicznego wodopoju.
7. Żarcie. Dają tak dużo, że nie sposób tego zjeść. Dzisiaj odpadłem od (zresztą jak zwykle świetnej) zupki - dostałem jej tak ze dwa litry. Trzeba się szybko nauczyć prosić o pół porcji, bo inaczej w drodze powrotnej zapłacę na lotnisku majątek za własną nadwagę.
8. Kupiłem sobie truskawki. Kosztuje toto tutaj grosze (a dokładniej - centy), ale jest to ten model znany z naszych supermarketów zimą. Piękne jak malowanie, ale smaku truskawek nie mają za cent. Czekam więc na nasze.
9. Koszty życia i bycia są co najmniej znośne. To znaczy – oczywiście jak ktoś chce, to może bez najmniejszego trudu pójść z torbami, ale dla skąpców takich jak ja życie tu nie jest katorgą. Chwilami drożej, chwilami taniej, a chwilami tak samo – czyli średnio ceny identyczne jak w Polsce. Tyle, że wyrażone w euro...
10. Polskie złotówki żyją i są tutaj znane! Można je wymienić w kantorze na euro, i to po bardzo przyzwoitym kursie. Przyznam, jest to dla mnie – produktu epoki Gomułki – zaskoczenie. Przyjemne. Ale to nie jedyne ślady polskości na tej, jakże bardzo odległej od naszego ojczystego kraju, ziemi.
11. Wino i porto. Ech... i jak tu się nie schlać, kiedy kosztuje toto tyle co woda, albo nawet mniej? Staram się i cały czas ćwiczę silną wolę. Czasami mi się nawet udaje.
Co było dzisiaj?
Ano, jako że pogoda, jak na tutejsze warunki, raczej podła, to polazłem w stronę nowoczesności. Najpierw do ogrodów Edwarda VI, podobno utrzymanym „w stylu francuskim”. No, jeśli styl francuski polega na połaciach bruku i przystrzyżonych w ząbek karłowatych krzaczkach, to ja serdecznie za taką atrakcję dziękuję. Okropność, nic dziwnego że tam kompletnie nie było ludzi. Poza jedną dziwaczną grupką Japończyków, którzy na komendę jakiegoś swojego oberyellow ustawili się w kółeczku i ćwiczyli... no chyba po prostu zajoba. A to machali rękami, a to się ciągnęli za (własne!) uszy i nosy. Komiczny widok.
Z ogrodów powędrowałem w kierunku akweduktu. To niesamowita budowla, składa się na nią kilka kilometrów... akweduktu. Nic dodać, nic ująć. W najwyższym miejscu akwedukt ma około 60 metrów, a pod nim biegnie cała poplątana siatka ulic i autostrad. Wejść na górę podobno można, ale ze skakaniem byłby kłopot, bowiem całość jest dokładnie osiatkowana. A co to, czyżby samobójcy byli tu pozbawieni swoich praw?
Pod akweduktem natknąłem się na ciekawostkę - mieszkanie bezdomnego. Tak, to nie pomyłka - pod kawałkiem wystającej skały zagnieździł się jakiś człowiek. Zorganizował sobie regularny dom, z równo zasłanym łóżkiem, oddzieloną przy pomocy wiszącej szmatki kuchnią i szafkami zbudowanymi z kartonów. A na rosnącym niepodal drzewie powiesił flagę Portugalii. To się dopiero nazywa patriotyzm!
Spod akweduktu rzuciło mnie do centrum handlu i rozrywki, o wdzięcznej nazwie Amoreiras. Ohyda, to taka nasza Galeria Mokotów. Ledwo do tego wszedłem, już miałem ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie (no właśnie – gdzie rośnie pieprz?). Ale... po pierwsze tam był KIBELEK (a to jest poważny problem, jak się cały dzień łazi po mieście. Dotychczas znalazłem tylko jeden, nazywał się „urinol” i był tak urokliwy, że nawet zrobiłem mu zdjęcie). I po drugie - trafiłem do działu knajp. No, no... U nas raczej nikt nie zagląda do takich miejsc w centrach handlowych, bo i drogo, i marnie, a tu jest zupełnie odwrotnie. Żarcie znów wyśmienite, a ceny co najmniej przystępne. No i dlatego siedzi tam po prostu tłum. Po raz pierwszy widziałem braki miejsc w knajpach. Tam mnie właśnie uraczono tą, wcześniej wspomnianą, dwulitrową „sopa des legumes” (czyli po naszemu jarzynówką).
A co było potem? Ano, powłóczyłem się po raz kolejny po Górnym Mieście (można tam wracać w nieskończoność) i na koniec dotarłem do domu...
Tyle na dzisiaj. Jutro już piątek. Ale ten czas leci!
Dzień szósty – piątek w Betlejem, czyli zimnoupałzimnoupałzimnoupał
Dzień dobry w piątek, to już piąty i pół dzień mojego pobytu na krańcu Starego Świata.
Najpierw będzie krótkie uzupełnienie do wczoraja, bo przez to wypisywanie uwag z żółtej karteczki zupełnie zapomniałem o jednym ważnym elemencie mojej czwartkowej wędrówki.
Po zwiedzaniu koszmarnego parku Edwarda VI wlazłem w nowoczesną (czytaj: dosyć obrzydliwą) część miasta. Szerokie avenidy, najeżone pędzącymi samochodami, hotele Ritz, Sheraton i inne, których nazwy nawet nie próbuję spamiętać. Musiałem toto przemierzyć żeby dojść do... no właśnie. W końcu doszedłem do terenów Fundacji Gulbenkiania. Calouste Gulbenkian to był ponoć bogaty Ormianin, którego w czasie II wojny światowej „kupiła" Portugalia wraz z całym dobytkiem i posiadanymi przez niego dobrami. A te dobra to ogromna forsa oraz kolekcja dzieł sztuki. I w ten sposób powstał w Lizbonie spory plac, na którego terenie mieści się przeuroczy jardim (czyli ogród) i kilka przeraźliwych betonowych odlewów, zawierających w swoich wnętrzach muzea. Nic jednak dziwnego że to tak wygląda, wszak powstawało gdzieś w latach 60 - 70, już po śmierci samego Gulbenkiana.
Ogród jest czarowny, a dodatkowego efektu dodaje jego położenie – w samym środku pędzącego i warczącego ze wszystkich stron miasta. Oczywiście, jak w całej Lizbonie, w fontannach i stawach pływają sobie złote rybki, a na brzegach siedzą oblizujące się smakowicie koty. Pomiędzy nimi stoi prosegur, czyli ochrona, pilnująca, żeby się to całe towarzystwo nawzajem nie pozjadało.
Tyle ogród, który pozostawia na zwiedzającym bardzo miłe wrażenie. Niestety na koniec podkusiło mnie żeby pójść do muzeum. I po raz kolejny przekonałem się że, co jak co, ale muzeów to ja po prostu nie znoszę. A przynajmniej muzeów w takim stylu - czyli "sal poświęconych [...]", gdzie w gablotkach leżą równiutko poukładane eksponaty. Kompletna bezpłciowość. Obok złotych posążków z Persji, rzymskich monet, greckich skorup i holenderskich Rembrandtów przebiegłem co koń wyskoczy, zatrzymały mnie dopiero dziełka kilku skromnych panów o nazwiskach: Degas, Monet, Renoir . Ale jednak w sumie - lipa z chrzanem.
I tu nasuwa się bardzo ważny ważny wniosek natury ogólnej: jak zwiedzać. Otóż należy sobie koniecznie kupić przewodnik, najlepiej wydawnictwa Pascal. Potem ten przewodnik należy bardzo dokładnie przestudiować i postąpić w sposób następujący: to, co bardzo polecają, zaniedbać (abo zostawić na najgorszą niepogodę), a koniecznie odwiedzić to, o czym napisano że nie warto albo nie należy (bo, na przykład, niebezpiecznie). Tak napisano choćby o przecudnych uliczkach "beco" w Alfamie. Złaziłem chyba wszystkie i ani przez chwilę nie czułem się niebezpiecznie.
A teraz o dzisiaju.
Belém, o ile się zorientowałem, znaczy Betlejem. Dzielnica to ponoć portowa, z jednym wszakże mankamentem - jedyny port, jaki tam zdołałem namierzyć, to była przystań jachtowa. Tak, tak, po trzęsieniu ziemi w XVIII wieku portowość Belém jest raczej umowna i objawia się głównie w knajpach, w których można zjeść przede wszystkim tzw. owoce morza (fuj!).
W Belém jest chyba największy w Portugalii klasztor - Klasztor Hieronimitow. Na szczęście na miejsce dotarłem dosyć rano, bo - jak się okazało - około południa zwalają się tam takie tłumy zwiedzaczy, że się wprost nie daje wytrzymać. A ja sobie przylazłem o miłej wczesnej porze, kiedy jeszcze było puściutko.
Belém, o ile się zorientowałem, znaczy Betlejem. Dzielnica to ponoć portowa, z jednym wszakże mankamentem - jedyny port, jaki tam zdołałem namierzyć, to była przystań jachtowa. Tak, tak, po trzęsieniu ziemi w XVIII wieku portowość Belém jest raczej umowna i objawia się głównie w knajpach, w których można zjeść przede wszystkim tzw. owoce morza (fuj!).
W Belém jest chyba największy w Portugalii klasztor - Klasztor Hieronimitow. Na szczęście na miejsce dotarłem dosyć rano, bo - jak się okazało - około południa zwalają się tam takie tłumy zwiedzaczy, że się wprost nie daje wytrzymać. A ja sobie przylazłem o miłej wczesnej porze, kiedy jeszcze było puściutko.
Sam kościół, mimo iż widziałem ich wiele w różnych częściach świata, robi duże wrażenie. Gigant. Czy ładny? Hm, właściwie nie wiem. Pewnie, według obiegowych opinii i przyjętych standardów - tak, ale ja bym raczej o nim powiedział "pracowicie zbudowany". Bo, oglądając tę budowlę, wyobraziłem sobie tę pracę, którą trzeba było wpakować we wzniesienie czegoś takiego. I w te wszystkie, widoczne na ścianach, rzeźbienia w kamieniu. Coś niesamowitego.
A potem wszedłem do klasztoru. Zdarli ze mnie... a, nieważne ile, właściwie nie majątek, ale tak naprawdę za nic. Za bogato zdobione krużganki w stylu manuelińskim i patio w stylu francuskim. Błeeee...
Klasztory w Grecji, w Meteorach, zwiedzałem z dziką radością, bo one były "żywe". A tu, mimo widocznego przepychu, ogromu i wspaniałości, znów typowe muzeum. A do tego muzeum wypełnione po brzegi pstrykaczami – producentami przeraźliwych, cyfrowych fotek. No... z jednym wyjątkiem. Natknąłem się na pewną panią, która miała w rekach takiego stareńkiego Pentaxa, jakiego mam i ja. Aleśmy się na swój widok uśmiechnęli...
Zrobiłem trochę zdjęć "pogiętym obiektywem” (czyli rybim okiem). Stwierdziłem że chyba tyko w taki sposób ten monument będzie się dało oglądać. A i tego pewien nie jestem.
Zrobiłem trochę zdjęć "pogiętym obiektywem” (czyli rybim okiem). Stwierdziłem że chyba tyko w taki sposób ten monument będzie się dało oglądać. A i tego pewien nie jestem.
W klasztorze spotkałem grupkę Polaków. Przyjechali na jakieś sympozjum, z Siemensa. Jak powiedzieli, wyprawa do Lizbony kosztowała firmę mniej, niż zorganizowanie czegoś podobnego w np. Warriocie w Warszawie.
Co potem? Wieża Betlejemska, do której już nie wchodziłem (kolejne muzeum? Brrr...) i spacerek po brzegu oceanoTagu (bo on tam gdzieś umownie wpada do). Nazbierałem nieco muszelek dla moich miłych sąsiadów (w zamian obiecali blok czekoladowy, warto się więc było napracować) i pogapiłem się na brodzących w Tagu wędkarzy. Obiad tym razem zaliczyłem bezboleśnie, udało się zjeść wszystko, a nawet wyjść z knajpy o własnych siłach.
No i powolutku, mijając most nad Tagiem (Ponte 25 de Abril) wróciłem sobie do mojego centro de cidad, robiąc w międzyczasie kilkadziesiąt kolejnych zdjęć. Ech, miasto, miasto... to jest dopiero ciekawe muzeum...
Tak przy okazji: zdjęć mam już około czterystu, a jeszcze nie ma półmetka mojej wycieczki. Strach się bać co będzie dalej.
Pod domem sensacja - natknąłem się na demonstrację! O co chodziło nie wiem, ale wyglądało to tak: pod ścianą stało około dziesięciu młodych ludzi, którzy trzymali w rekach kartki formatu A4 z wydrukowanym napisem "cośtam cośtam cośtam - BASTA". O Irak raczej nie chodziło, bo bym się chyba jednak zorientował. Obok demonstrantów stało drugie tyle gapiów (czyli też z dziesięć osób, w tym ja) i autobus (!) policjantów. Biorąc pod uwagę to, że demonstracja nie ruszała się z miejsca i nie wydawała żadnego głosu, była to chyba najbezpieczniejsza "zadyma", jaką kiedykolwiek widziałem.
No i to chyba wszystko na dzisiaj.
Aha... bym zapomniał - dlaczego „zimnoupał”? Bo mamy ciekawą pogodę. Przez pół godziny jest idealnie czyste niebo i słońce takie, że z gorąca można zdechnąć, a potem dla odmiany chmury i nawet czasami deszcz. Wtedy temperatura spada do zaledwie 13 - 14 stopni. Ha, i po raz pierwszy widziałem tu prawdziwą kałużę! No dobrze, po piętnastu minutach wyschła...
I, na dzisiejszy koniec, jeszcze jedno spostrzeżenie natury ogólnej. Dookoła wciąż widuję mnóstwo starszych ludzi. Oni są, chodzą po ulicach, funkcjonują i nie wyglądają na wyrzuconych za nawias społeczeństwa. Na ogół są uśmiechnięci. Zupełnie inaczej niż u nas.
I, na dzisiejszy koniec, jeszcze jedno spostrzeżenie natury ogólnej. Dookoła wciąż widuję mnóstwo starszych ludzi. Oni są, chodzą po ulicach, funkcjonują i nie wyglądają na wyrzuconych za nawias społeczeństwa. Na ogół są uśmiechnięci. Zupełnie inaczej niż u nas.
Do jutra.
Dzień siódmy – na przekór przewodnikom, czyli inna Lizbona
Dosyć muzeów i miejsc dedykowanych turystom! No, może z wyjątkiem jednego - do oceanarium to chyba pójdę.
Dzisiaj znów się wypuściłem w miasto. Dosyć późno bo, wbrew moim wcześniejszym wnioskom, wyruszanie o świcie nie ma teraz sensu. Rano jest najnormalniej w świecie zimno, temperatura nie przekracza 14 - 15 stopni. A bez słoneczka, ale za to z silnym wiatrem, można się zadygotać z zimna na śmierć.
Wyruszyłem więc około 11 naszego czasu, czyli o 10 miejscowego. No i od razu pognałem w te miejsca, o których mój ulubiony Pascal pisze, że "turyści się tam rzadko zapuszczają". Noooo, z taką rekomendacją to po prostu nie mogłem sobie tej części miasta odpuścić! I się oczywiście nie zawiodłem.
Najpierw znalazłem trzeci z "elevadores", chyba najbardziej stromy - Elevador da Lavra. Ja, człowiek łażący przecież regularnie po górach, wspinałem się wzdłuż torów tego cudaka z językiem zatkniętym za pas. Ale w końcu wlazłem. I tu.... nie, nawet nie zaskoczenie, bo do czegoś takiego już się powoli przyzwyczajam.
Najpierw znalazłem trzeci z "elevadores", chyba najbardziej stromy - Elevador da Lavra. Ja, człowiek łażący przecież regularnie po górach, wspinałem się wzdłuż torów tego cudaka z językiem zatkniętym za pas. Ale w końcu wlazłem. I tu.... nie, nawet nie zaskoczenie, bo do czegoś takiego już się powoli przyzwyczajam.
Oczywiście, pomiędzy ciasno ućkanymi domami, znalazłem kolejny parczek, jak zwykle cudownej urody. I do tego z jakim widokiem! I z pierwszymi oznakami tego, co towarzyszyło mi przez resztę owego ciekawego dnia - ze, śpiącymi na niemal każdej ławce, ludźmi.
Połaziłem po tym parczku, popodzwiałem starą Lizbonę z góry, i poszwendałem się dalej. Uliczki jak zwykle, wąskie i kręte, a za każdym rogiem coś zaskakującego. A to kolejny kolorowy dom, wyłożony fantazyjnymi "aluzejos", a to świeżo wyprane gacie, a to jeszcze coś.
I tak dotarłem do miejsca, które mnie zatrzymało na dłużej. Otóż niespodziewanie zobaczyłem pomnik... Pomnik to niby nic dziwnego, ale ten był wyjątkowy. Na cokole stał jakiś poważny i zaśniedziały na zielono pan, a dookoła leżały setki (!) marmurowych tabliczek rożnego kształtu i różnej wielkości. Jedne były w kształcie serc, inne imitowały otwarte książki, a niektóre były zwyczajne, prostokątne. Na niektórych były przyklejone owalne zdjęcia, takie jakie znamy z nagrobków. Niektóre zdjęcia były sepiowe, niektóre kolorowe... W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, ale potem się dopatrzyłem pewnego schematu - na wszystkich tabliczkach były wygrawerowane podziękowania dla niejakiego dr Sousy Martinsa.
Połaziłem po tym parczku, popodzwiałem starą Lizbonę z góry, i poszwendałem się dalej. Uliczki jak zwykle, wąskie i kręte, a za każdym rogiem coś zaskakującego. A to kolejny kolorowy dom, wyłożony fantazyjnymi "aluzejos", a to świeżo wyprane gacie, a to jeszcze coś.
I tak dotarłem do miejsca, które mnie zatrzymało na dłużej. Otóż niespodziewanie zobaczyłem pomnik... Pomnik to niby nic dziwnego, ale ten był wyjątkowy. Na cokole stał jakiś poważny i zaśniedziały na zielono pan, a dookoła leżały setki (!) marmurowych tabliczek rożnego kształtu i różnej wielkości. Jedne były w kształcie serc, inne imitowały otwarte książki, a niektóre były zwyczajne, prostokątne. Na niektórych były przyklejone owalne zdjęcia, takie jakie znamy z nagrobków. Niektóre zdjęcia były sepiowe, niektóre kolorowe... W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, ale potem się dopatrzyłem pewnego schematu - na wszystkich tabliczkach były wygrawerowane podziękowania dla niejakiego dr Sousy Martinsa.
O co w tym wszystkim chodzi???
Połapałem się dopiero po dłuższej chwili. Otóż okazało się, że stoję przed wejściem do Lizbońskiej Akademii Medycznej. Podziękowania dotyczyły zapewne jakiegoś zasłużonego lekarza. Jednego tylko nie zrozumiałem - z napisu na pomniku wynikało, że dr Martins umarł pod koniec ubiegłego wieku, a na tabliczkach były daty także całkiem współczesne. Mało tego - obok pomnika sprzedawano kwiaty i świece, a do stoisk co chwila podchodzili ludzie i te świece kupowali i zapalali, a potem stawiali w specjalnych metalowych szafach. Niektórzy stawali te świece także bezpośrednio przed pomnikiem i się do dr. Martinsa MODLILI...
No wiec pytam: dlaczego kretyńskie przewodniki rozwodzą się na temat rzeźbionych krużganków, a milczą na temat tak ciekawego miejsca? Dla mnie to było coś wprost niesamowitego.
Co było potem? Obok pomnika jest park. Park jak park, jeden z wielu w Lizbonie. Ach, cudne to miasto, w którym się nie zajmuje każdego miejsca pod budowę nowoczesnych stalowo-szklanych biurowców, tylko się zostawia takie mnóstwo zieleni. Ale w tym akurat parku zrobiłem kolejną serię zdjęć. Czego? Ptaszorów. Oczywiście były tam standardowe gołębie, ale był także... najnormalniejszy w świecie, rosołowy drób! Kolorowy kogut pod bananowcem to po prostu szopka. No i trzeba było widzieć te durne kury, które próbowały się, razem z gołębiami, zerwać do lotu w miejsce, gdzie przyszedł kolejny dobry człowiek z garściami pokruszonego chleba...
Z parczku zszedłem (bo tu się przecież zawsze albo wchodzi albo schodzi) na ulicę Almirante Ries. Potężna to aleja, jedna z głównych w mieście. I tu była właśnie ta całkiem inna Lizbona... Oczywiście jak zwykle piękna, jak zwykle ciekawa pod względem architektonicznym, ale jakże inna pod względem życia codziennego. Tu zobaczyłem nieprawdopodobną mnogość śpiących na i w kartonach ludzi, nie mających własnego "M". Tu snuły się tłumy takich degeneratów, jakich w Warszawie się tylko czasami widuje. Niesamowite miejsce i nie dziwię się, że szacowne przewodniki usilnie dbają o to, żeby jakiś narwany turysta przypadkiem się w te okolice nie zapuścił.
Idąc i rozglądając się ciekawie dookoła, w pewnym momencie zobaczyłem wspaniały temat zdjęcia – był to stary, odrapany dom z napisem "Crazy Times" i stojąca pod nim, ubrana na wielokolorowo, czarnoskóra k... obieta. Niewiele się zastanawiając wziąłem aparat do reki i... potem to już się tylko szybkim krokiem oddalałem mając nadzieję, że wyjdę z tej sytuacji cało. Okazało się bowiem, że jestem w jakiejś dziwnej, zupełnie murzyńskiej dzielnicy. Odchodziłem szybkim krokiem, a za mną krzyczano, pluto (!) i wygrażano pięściami. Ale jedno zdjęcie mam.
Przez dzielnicę murzyńską przebiłem się do Praça de Martim Moniz. Tu też było mnóstwo różnokolorowych i dziwnych ludzi, ale wyglądało to już nieco... spokojniej i normalniej. W poszukiwaniu sraczyka wlazłem do „Centrum Handlowego Moniz" i... olaboga, takiego "centrum handlowego" to ja jeszcze nie widziałem! Wewnątrz były same stragany z chińską i indyjską odzieżą. Tyle, że te stragany to najczęściej po prostu stare kartonowe pudła, ustawione w bezładnie w przejściach. A na ścianach przylepiono taśmą klejącą kartki z wydrukowanym napisem "zakaz filmowania i fotografowania". Dzisiaj jeszcze go respektowałem, ale chyba pójdę tam jeszcze raz, a wtedy nie będę już taki grzeczny.
A na stoisku z indyjskim żarciem pogadałem sobie z autentyczną "indianką" z kropką na czole. Jak się dowiedziała, że jestem z Polski, to zrobiła TAAAAAAKIE oczy.
Tak przy okazji: jakie obce języki są tu najczęściej słyszane? Nie, bynajmniej nie polski. Francuski, hiszpański (to akurat nic dziwnego) i... rosyjski. Tak, tak, sowietów jest tutaj ogromna mnogość.
Wieczór znów w Baixie. Jeszcze jedna "scena żebracza" - młody chłopak, akordeonista, z pieskiem trzymającym w pyszczku pojemnik na pieniążki.
I kolejna godzinka w nowoodkrytym internetowym gniazdku, gdzie jest i taniej i sympatyczniej, niż w dwóch znalezionych wcześniej.
Wieczór znów w Baixie. Jeszcze jedna "scena żebracza" - młody chłopak, akordeonista, z pieskiem trzymającym w pyszczku pojemnik na pieniążki.
I kolejna godzinka w nowoodkrytym internetowym gniazdku, gdzie jest i taniej i sympatyczniej, niż w dwóch znalezionych wcześniej.
No cóż, na dzisiaj tyle.
Do niedzieli, już drugiej w tym naprawdę przepięknym miejscu.
Dzień ósmy - niedziela, pora odpoczynku. Dla wszystkich.
Miejscowe słoneczko obudziło się dziś rano, popatrzyło na świat przez swoje okno i powiedziało "aaaaa tam, pier....., dzisiaj nie robię". Zasunęło firankę z ołowianoszaroburych chmur i poszło spać. Na szczęście wiatr, który wiał nieprzerwanie od mojego przylotu, powiedział dzisiaj to samo. Tak więc co prawda jest kompletnie pochmurno, ale w sumie zrobiło się cieplej niż było przez ostatnich kilka dni. Ale z kolei przez pół dnia popadywał sobie deszczyk. Też niedzielny i taki jakby od niechcenia, mniej więcej dziesięć kropelek na metr kwadratowy. Ale dla zwariowanego fotografa upierdliwe jest to paskudztwo niepomiernie, bo nakapuje prosto w obiektyw.
Nowinek dzisiaj raczej nie będzie, z kilku powodów. Najważniejszy to ten, że właściwie prawie wszędzie już byłem i teraz odwiedzam sobie wolnym kroczkiem miejsca już raz "zaliczone". Patrzę dookoła oczami mniej żądnymi nowych wrażeń, ale za to bardziej nastawionymi na wyszukiwanie ciekawych tematów do zdjęć. Dzisiaj ponownie obłaziłem Alfamę, Graçę i kilka innych okolicznych dzielnic.
W Alfamie, która i w dzień powszedni żyje własnym i oderwanym od rzeczywistości życiem, niedziela to czas, można powiedzieć, nadspokoju. Ludzie snują się leniwie z zaułka w zaułek, siedzą na przydomowych ławeczkach, w knajpkach albo w oknach swoich domów. A z wnętrz tych domów dobiegają niedzielne odgłosy: z jednych msze, z innych szczekanie garów. I roznoszą się wonie niedzielnych obiadów. Właściwie to przecież tak samo jak u nas, tyle że przy takim zagęszczeniu domostw, jakie tam jest, wszystko razem wytwarza szczególny, swojski klimat.
Znów zrobiłem około pół setki zdjęć, ale tym razem sporo "z brzucha", w ciemno. Nawet nie dlatego, że spotykani tu ludzie są do fotografującego jakoś źle nastawieni (bo nie są) ale dlatego, że w chwili, kiedy się podnosi aparat do oka, albo się spokojnie odwracają, albo zamierają w sztucznym bezruchu. A ja chce mieć miasto z ludźmi takimi, jacy są na co dzień.
No i tyle by było dzisiaj...
Ach nie, zapomniałbym. Jak tylko wyszedłem z domu, to zauważyłem, że coś się wokół dzieje nienormalnego. Ulice były wyłączone z ruchu i obstawione policją. Co to? Hehe, wygląda na maraton, a przynajmniej takie słowo pojawiało się na leżących ulotkach i rozwieszonych tu i ówdzie afiszach. Jeśli ktoś z czytających zna niejakiego Darka, to zrozumie moje (miłe) zaskoczenie. Natychmiast wysłałem mu smsa z życzeniami.
I znów kilka spostrzeżeń natury ogólnej:
Lizbona pęka w szwach od różnych i różniastych, mniejszych i większych, knajpek. Są dosłownie wszędzie, czasem po kilkanaście na jednej malutkiej uliczce. I tak się w pewnym momencie zacząłem zastanawiać - jak toto żyje, jak się im wszystkim udaje przetrwać? To chyba proste – po pierwsze w tych knajpkach jest wszystko (to są i sklepy, i ciastkarnie, i kawiarnie i restauracje zarazem), a po drugie jest tam naprawdę tanio. Podejrzewam, że poza niedzielą (kiedy zresztą sporo knajpek jest zamkniętych) ludzie po prostu nie robią sobie obiadów w domu, tylko jedzą w pobliskich "pastelariach" (bo tak się to tutaj nazywa). A że są to firemki rodzinne, malutkie, i nie nastawione na wielkie zyski oraz wytwornych gości, to żarcie jest wręcz wyśmienite, typowo "domowe" (u nas by natychmiast napisano „żarcie babuni”). Jak już się w końcu odważyłem do tych miejsc wchodzić (na początku obawiałem się przede wszystkim o barierę języka), to je doceniłem. A z językiem, jak się okazało, problem nie jest wielki, bo jeśli nawet nie ma kogoś kto by mówił po angielsku, to albo prosi po sąsiada który zna choć kilka słów, albo staje na głowie żeby się dogadać na migi. Ale i tak najważniejsze jest to, że słowo "winho" wymawia się po prostu "wino".
Jeszcze jedno. Żebracy. A właściwie nie tyle typowi żebracy, co raczej "ludzie proszący o pieniądze". U nas się to oczywiście też spotyka, ale raczej sporadycznie. Tutaj jestem co najmniej kilkanaście, a czasami i kilkadziesiąt razy dziennie zaczepiany przez przygodnych, i wcale nie wyglądających źle, ludzi słowami: "do you speak English?". Z początku odpowiadałem, że oczywiście, ale szybko się nauczyłem, że lepiej w takiej sytuacji zacząć szwargotać po polsku. Jeśli się spróbuje odpowiedzieć cokolwiek w jakimkolwiek języku choć w miarę typowym, rozmówca natychmiast nań przechodzi i zaczyna obrazowo tłumaczyć, że „od tygodnia śpi pod mostem, spotkało go nieszczęście (najczęściej można się dowiedzieć, że go właśnie okradziono), nie ma co jeść” itd. I nie obrazi się, jeśli ktoś go poratuje jakimś malutkim "coinem". Owszem, czasami można takiemu coś dać, ale jakby się tak chciało być dobrym dla wszystkich, to by się w kilka dni poszło z torbami. Pustymi oczywiście. Cóż, co kraj to obyczaj...
No to chyba tyle wieści niedzielnych. Co jutro - się zobaczy. Jak się już obudzi, odsłoni żaluzje, otworzy okno i popatrzy w niebo i zobaczy, czy jest może niebieskie, czy znów szroburobezbarwne.
Dzień dziewiąty – Lizbona nowoczesna
Dzisiaj poznajemy inne oblicze tego sympatycznego miasta, czyli Lizbonę (podobno) nowoczesną.
Ale najpierw o słoneczku. Miałem racje, ono wzięło (mam nadzieje, że bezpłatny) urlop. Dzisiaj już świeci, chociaż z przerwami na chwilowe zachmurzenie. I całe szczęście, bo jak już świeci to podgrzewa temperaturkę do nieznośnej... temperaturki. Na szczęście tym razem rzuciło mnie nad Tag, więc za bardzo tego patelniowania nie czułem.
Na początek lizbońskie metro. Pierwszy raz miałem tutaj okazję skorzystać z tego środka transportu. Jakie wrażenia? Ano, różne. W Warszawce mamy zaledwie pół metra metra i gdyby porównywać te dwa metra na metry, to tutaj byłoby metra pewnie z metrów pięć. W Lizbonie są cztery linie i obsługują praktycznie całe miasto, od północy do południa i od wschodu do zachodu (także słońca). Linie są tak ze sobą poplątane, że można, nie wychodząc z podziemnego świata, jeździć w kółko. To były plusy, a teraz będą minusy. U nas swojego czasu toczyła się zagorzała dyskusja czy wagoniki maja być ruskie czy nieruskie, i ma ich wystarczać na 3/4 peronu, czy mają koniecznie zapełniać cały peron. Tu problemu nie ma - wagoniki zajmują 1/2 peronu i, jak ktoś tego nie wie, to pędzi w wywieszonym ozorem żeby w ogóle wsiąść. A w godzinach szczytu ludzie wbijają się do wagonów metodą wskakiwania na siłę, z rozpędu.
Stacji poznałem na razie zaledwie kilkanaście i mogę powiedzieć jedno: najbrzydsza z warszawskich jest dużo ładniejsza od najładniejszej lizbońskiej. A miałem okazję przejechać całą najnowszą linię, z centrum aż do terenu EXPO 98, czyli do stacji Oriente. Nawet nie chodzi o to, że stacje są jakieś wyjątkowo paskudne albo brudne (tu zresztą w ogóle jest baaaardzo czysto), ale są takie... bo ja wiem, ponure. Wynika to chyba przede wszystkim z bardzo nikłego oświetlenia. Ale także z tego, że stacje są wielgachne, głównie wzwyż. Nic wszakże dziwnego, lizbończycy mieli je gdzie, pod tymi wszystkimi siedmioma górami, zbudować.
Metrem dojechałem do tzw. Parku Narodów (czyli terenów, gdzie w 1998r. odbywała się wystawa Expo), ponoć najnowocześniejszego miejsca w Lizbonie. Jakie wrażenia? Hm... pewnie gdybym tam trafił w latach osiemdziesiątych to bym oniemiał z zachwytu, ale dzisiaj nie zrobiło to na mnie oszałamiającego wrażenia.
Po dojechaniu do stacji Oriente wychodzi się z metra i trafia... no, oczywiście, do wielkiego Centro Comercial, czyli do kolejnej Galerii Młotów w wydaniu portugalskim. Niezależnie od położenia wprost nie znoszę takich miejsc, więc uciekałem stamtąd tak szybko, jak to tylko było możliwe. A bydlak jest ogromny i sprytnie usytuowany, bo można albo przejść przez sam jego środek, albo obejść nadkładając tak z kilometr. Więc wlazłem i przelazłem, psiocząc na czym świat stoi. No, ale żeby już być całkiem sprawiedliwym, na końcu mojej wycieczki jednak tam wróciłem i to zupełnie świadomie, albowiem były tam:
a) kibelek,
b) wyborna zuperia. W ogóle różniaste zupki to specjalność Portugalczyków.
a) kibelek,
b) wyborna zuperia. W ogóle różniaste zupki to specjalność Portugalczyków.
Tutejsze zupki są takie kremiaste, niebywale esencjonalne i naprawdę wyboooooorne. Dzisiaj, po doświadczeniach poprzednich dni, byłem już na tyle mądry, że kupiłem sobie TYLKO zupkę, dzięki temu wyszedłem z knajpy o własnych siłach (bo znowu dostałem tego tak około półtora litra....).
Na samym terenie Parque De Naçoes nie popadłem w euforię. Owszem, to ogromnie sympatyczny teren, w którym - można by to chyba tak ująć - jest mnóstwo powietrza (dla odróżnienia od "starej" Lizbony, gdzie jest ciasno i gęsto). Są tu fantastyczne miejsca typu park wodny (niestety jest jeszcze przed sezonem, więc nie jest do końca czynny), czy cała seria fontann strzelających w górę wieloma metrami sześciennymi wody. W ogóle "wodność" tego terenu jest cudowna.
Niestety jedna z głównych atrakcji Parku, Wieża Vasco da Gama z, ponoć, najpiękniejszą panoramą Lizbony, była "encerrado z powodu przebudowado", w związku z czym nie obejrzałem panoramy Lizbony z wieży, a jedynie panoramę wieży z Lizbony. W tej sytuacji do zwiedzania pozostało mi jedynie oceanarium...
Nie, nawet nie będę próbował tego szczegółowo opisywać. Powiem tylko tyle: siedziałem w nim chyba ze cztery godziny i gapiłem się jak sroka w kość na te wszystkie rekiny, płaszczki, ośmiornice,... nurków, i inne pomniejsze ryby (pomniejsze, czyli tak do metra wzdłuż lub wszerz).
W lizbońskim oceanarium zasymulowano cztery prawdziwe oceany i, w centralnej (największej) części, jeden ocean "ogólny", w którym pływają właśnie te największe stwory. Wszystko to ogląda się w dwóch etapach - najpierw z góry, z poziomu powierzchni morza (tu, na przykład, można obejrzeć całe stada pingwinów, dla których nawet spreparowano sztuczny lodowiec), a potem z dołu - tak jakby z okolic dna oceanu. I tu i tu wrażenie jest wprost n i e s a m o w i t e. Panoramiczne szyby, o szerokości kilkunastu metrów i podobnej wysokości wywołują wrażenie, że się jest pod wodą, otoczonym przez te wszystkie pływające stworzenia.
Tylko jedna rzecz, moim zdaniem, nieco zgrzyta. Ponieważ cała instytucja ma oczywiście ambicje by, oprócz dostarczania rozrywki, być placówką edukacyjną, są pokazane różne dodatkowe plansze i wystawy. A jedna z nich dotyczy pożytków, jakie człowiek czerpie z oceanu. Różne rzeczy można na tej miniwystawie obejrzeć, ale między innymi są tam... puszki z rybami! To jednak trochę głupie uczucie - jak się spojrzy na lewo, to się widzi rybcie żywe, a jak na prawo - rybcie w tomacie. Należy tylko mieć nadzieje, że te rybcie (chodzi mi oczywiście o te w wersji żywej) są wystarczająco głupie, żeby tego nie rozumieć...
Tylko jedna rzecz, moim zdaniem, nieco zgrzyta. Ponieważ cała instytucja ma oczywiście ambicje by, oprócz dostarczania rozrywki, być placówką edukacyjną, są pokazane różne dodatkowe plansze i wystawy. A jedna z nich dotyczy pożytków, jakie człowiek czerpie z oceanu. Różne rzeczy można na tej miniwystawie obejrzeć, ale między innymi są tam... puszki z rybami! To jednak trochę głupie uczucie - jak się spojrzy na lewo, to się widzi rybcie żywe, a jak na prawo - rybcie w tomacie. Należy tylko mieć nadzieje, że te rybcie (chodzi mi oczywiście o te w wersji żywej) są wystarczająco głupie, żeby tego nie rozumieć...
I to właściwie tyle na dzisiaj.
No, może jeszcze jedna rzecz. Przyziemna nieco, ale za to jaka sympatyczna. Otóż degustuję tu różne rodzaje wina. I takie bardziej markowe i, ostatnio, na próbę kompletne sikacze (przynajmniej teoretycznie) - czyli np. wina z kartonika, sprzedawane po 65 centów za litr. No i, nie powiem, mniam, mniam. Chciałbym, żeby w naszym ukochanym Polandzie dało się kupić wino za dwa i pół złotego, o takiej jakości jak te tutaj. Bo, mimo ogromnego patriotyzmu, rodzimego produktu o wdzięcznej nazwie „Leśny Dzban” do dzisiaj się nie odważyłem spróbować (ci, którzy to cudo widzieli, wiedzą o co chodzi, a pozostałym życzę, żeby się nigdy nie dowiedzieli).
Dzisiaj się żegnam nieco wcześniej, bo z wieczorka chcę spróbować porobić nieco zdjęć okołowieczornonocnych.
Dzień dziesiąty – Bombowa Ulica i Kręte Kobiety
Rewolucyjnych nowości już raczej nie będzie, zostało już tylko kilka ostatnich dni, które zapewne spożytkuję na łażenie po mieście, rozglądanie się, i spokojne naświetlanie klatek kolejnych filmów.
Dzisiaj na początku trafiłem na Bombową Ulicę. Nie, nie chodzi o ulicę terrorystów, ale o ulicę, nazwijmy to, hydrauliczną. To w ogóle jest zadziwiające do jakiego stopnia występuje tu wąska specjalizacja. Jak na jakiejś ulicy są sklepy z rybami, to cała seria, a jak z bombami - to też kilkanaście obok siebie. No więc trafiłem w miejsce, gdzie na wystawach stały (albo leżały) bomby, krany, rurki, złączki, kolanka, śrubunki, mufki, nyple,...
I właśnie na tej ulicy w końcu zrozumiałem dlaczego strażacy nazywają się tutaj „bombeiros”. Bo oni, przy pomocy bomb, bombują wodę na pożar...
A potem, zaraz za Bombową Ulicą, zaczęło się coś, czego wcześniej nigdy nie doświadczyłem. I, tak jak z "tematycznymi" ulicami, to też było dzisiaj tematyczne. Co kilkaset metrów byłem zaczepiany przez nieznane mi panie, najwyraźniej spragnione szalonej miłości. Pierwsze ze spotkań było najstraszniejsze, bo jeszcze się nie domyśliłem że to jest Pani Kręta (czyli, według tutejszej pisowni, Señora Curva). Kompletnie na coś takiego nie wyglądała, bo ważyła chyba z tonę, średnicy w najszerszym miejscu miała ze dwa metry z okładem, a o wieku przez grzeczność nie wspomnę. Najpierw mnie standardowo zapytała, czy "ju spik inglisz" i, zanim zdążyłem wyjść z osłupienia i się opędzić, zapytała czy może bym chciał "mejk law uyt mi". Włosy mi się na głowie zjeżyły... A ona, zapewne widząc mój wyraz twarzy, dodała: "za niedużo many". No, tu już troszkę przesadziła - nie dosyć, że szuka jelenia, to jeszcze oświadcza, że mu mało zapłaci??? Hm... no chyba że coś źle zrozumiałem?
A potem, zaraz za Bombową Ulicą, zaczęło się coś, czego wcześniej nigdy nie doświadczyłem. I, tak jak z "tematycznymi" ulicami, to też było dzisiaj tematyczne. Co kilkaset metrów byłem zaczepiany przez nieznane mi panie, najwyraźniej spragnione szalonej miłości. Pierwsze ze spotkań było najstraszniejsze, bo jeszcze się nie domyśliłem że to jest Pani Kręta (czyli, według tutejszej pisowni, Señora Curva). Kompletnie na coś takiego nie wyglądała, bo ważyła chyba z tonę, średnicy w najszerszym miejscu miała ze dwa metry z okładem, a o wieku przez grzeczność nie wspomnę. Najpierw mnie standardowo zapytała, czy "ju spik inglisz" i, zanim zdążyłem wyjść z osłupienia i się opędzić, zapytała czy może bym chciał "mejk law uyt mi". Włosy mi się na głowie zjeżyły... A ona, zapewne widząc mój wyraz twarzy, dodała: "za niedużo many". No, tu już troszkę przesadziła - nie dosyć, że szuka jelenia, to jeszcze oświadcza, że mu mało zapłaci??? Hm... no chyba że coś źle zrozumiałem?
Od tej chwili już tak było w kółko. Nic nie rozumiem - poruszałem się w tych samych obszarach co zwykle, w podobnych porach, wiec dlaczego akurat dziś? Czyżby mój wygląd się aż tak zmienił? Aż tak już źle wyglądam, czy też z niewiadomych przyczyn sprawiam wrażenie przebogatego i żądnego erotycznych przygód cudzoziemca? Okropność.
Pisałem już o tym, że jestem codziennie nagabywany abym sobie kupił takie czy inne narkotyki. Cóż, tutaj jest jak jest, i po prostu trzeba się przyzwyczaić. Sprzedawcy na szczęście nie są nachalni i jak się pokręci głową na "nie", to się najczęściej od razu oddalają. W najgorszym razie rzucą za człowiekiem jakiś komentarz, którego się (zapewne na szczęście) nie rozumie.
Ale dzisiaj zobaczyłem drugą stronę medalu, czyli ilustrację tego o czym się ostatnio dowiedziałem - że w Portugalii zażywanie narkotyków nie jest karalne. Włócząc się bez wyraźnego celu trafiłem do dzielnicy, w której chyba co druga napotkana osoba była nieźle naćpana. Mało tego, co parę metrów siedzieli dziwni ludzie i albo palili jakieś osobliwe lulki, albo wdychali coś, co wcześniej spalili na kawałkach folii aluminiowej. Widok wprost przerażający. Przerażająca jest też jakaś, bo ja wiem, obojętność – pomiędzy tymi ludzkimi strzępami przechodzą i biznesowi garniturowcy i umundurowani policjanci, a wszyscy jakby nie zauważali tego, co się obok nich dzieje.
I w ogóle na ulicach Lizbony jest mnóstwo, najczęściej bardzo młodych, ludzi wyglądających na kompletne biologiczne wraki. Tak więc powtórzę: miasto jako miasto prześliczne, Portugalczycy w znakomitej większości przemili i gościnni, ale ciemne strony tej metropolii też na każdym kroku widać. Wystarczy się choć troszkę oddalić poza tereny wyznaczone przez kolorowe przewodniki.
Obserwacja kolejna to jakaś przedziwna fascynacja Portugalczyków Wschodem. Rosją, Ukrainą, Białorusią. W kioskach można bez najmniejszego trudu kupić gazety stamtąd, dzisiaj nawet znalazłem - pisany cyrylicą! - dziennik "Głos Portugalii". A jak wszedłem do sklepu z płytami, to na ekranie zamontowanego na ścianie telewizora "leciał" rosyjski film (oczywiście z portugalskimi napisami). Na ulicach i w knajpach można bez wytężania uszu usłyszeć rosyjski język, i to nie tylko w wykonaniu oryginalnym. Mnóstwo Portugalczyków (uważa że) umie go używać. Śmiesznie to najczęściej brzmi, ale przy odrobinie dobrej woli da się czasami coś zrozumieć.
No i na koniec dzisiejszych opowieści miła przygoda sprzed mniej więcej godziny. Stoję ja sobie oparty o jakąś balustradkę i przez obiektyw aparatu obserwuję ulicę w nadziei, że mi coś wpadnie w oko, a tu nagle podchodzi do mnie lekko starszy facet o nieportugalskim wyglądzie i czyściutką oksfordzką angielszczyzną pyta co ja tak obserwuje i jakie właściwie zdjęcie chcę zrobić. W pierwszej chwili chciałem coś odpyszczyć po polsku (patrz wcześniejszy list o proszaczach pieniędzy), ale facet na żebraka ani naciągacza nie wyglądał. No więc grzecznie odpowiedziałem, zresztą zgodnie z prawdą, że tak sobie stoję i obserwuje zwykłe życie ulicy. A gość pociągnął rozmowę dalej i w ten sposób, dodając słowo do słowa i zdanie do zdania, przegadaliśmy godzinkę. Zastanawiała mnie tylko ta jego czyściutka i świetnie zrozumiała angielszczyzna... A także to, że i on zdawał się mnie rozumieć.
Wreszcie rozmówca zapytał mnie skąd jestem. No to ja, że z Polski, a on na to, że on z Irlandii. O rany, ale się w tym momencie spociłem... ja jednak mam świadomość, że mój Inglisz to raczej Phinglisz, ale chyba tym razem wyszedłem w miarę obronną ręką. No, prawie, bo jak mu się pochwaliłem, że tę wycieczkę dostałem w prezencie od znajomego, to mnie zapytał, czy to jest mój „good friend”... No pewnie! Nawet very good! I tu się wkopałem, bo następne pytanie brzmiało „are you a gay?”. Cholera, nie wiedziałem że to był idiom... Tłumaczyłem się z gafy machając rękami, ale nie wiem czy mi do końca uwierzył.
I, jak mawiał profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski, to by było na tyle.
Dzień jedenasty – już dalej nie można, czyli Cabo da Roca
Tę wycieczkę odkładałem z dnia na dzień. Czekałem na pogodę jak drut i typowy południowy upałek. Ale jako że upałek nie nadszedł, a dziś mojej lizbońskiej awantury dzień przedostatni - postanowiłem że, mimo gęstych chmur, wyruszam. I dobrze uczyniłem, bo pogoda się w kocu zrobiła wprost prześliczna. Słonce, ale trochę za chmurami, ciepło, ale nie upalnie. No, może nieco przesadzam - chwilami można było ducha wyzionąć.
Wsiadłem do pociągu niebylejakiego (cały czas nie mogę zrozumieć jak oni to robią, że ich pociągi są tak czyściutkie, cichutkie, nie-śmierdzące, i do tego punktualne. Do kompletu przed każdą stacją jest zrozumiała (!) zapowiedź, a w międzyczasie z głośników cichutko "leci" przesympatyczny jazzik) i pojechałem do Cascais. Cascais to miejscowość typu wypoczynkowego z, podobno (przewodnik!), pięknymi plażami. Zdjęcie tej, rzekomo cudnej, plaży zrobiłem dla potomnych ku przestrodze - żeby, jeśli komuś przyjdzie do głowy pomysł aby przyjechać do Cascais w celach wczasowych, dobrze się zastanowił. Piaseczek, trzeba przyznać, czyściuteńki i prześliczny. Sama plaża też wysprzątana do połysku, nawet jeszcze było widać ślady jakiego pojazdu gąsienicowego. Ale poza tym koszmarek. Placek piachu, otoczony betonowo - kamiennym murem, a nad tym wszystkim restauracje i hotele. I tuż obok składowisko sieci rybackich oraz zwyczajny śmietnik. Po prostu raj.
Przez samą miejscowość przemknąłem co koń wyskoczy i dotarłem do nieplażowej części wybrzeża, czyli do klifów. Nooooo.... i to już było coś pięknego. Siedziałem, wspinałem się w górę i spuszczałem w dół, łaziłem, robiłem zdjęcia i słuchałem huku fal wielkości małej kamienicy. Tak na oko z kilkanaście metrów. A pryskało toto w górę na kolejnych kilkanaście. Piękne. I mokre.
Jak mi się już w końcu znudziło, to wsiadłem do autobusu (znów: czysty, punktualny, cichy) i przemieściłem się tak daleko na zachód, jak tylko się dało - czyli aż na przylądek Roca (Cabo Da Roca). Ach, jak zwykle ten mój niezawodny Pascal... Napisali, że właściwie to tam nic, poza latarnią morską i knajpą, nie ma, i że co prawda można tam pojechać, ale właściwie nie bardzo wiadomo po co. Angole (autorzy) idioci. Bo to miejsce jest po prostu przepiękne. Widoki takie, że... ach, powiem dosadnie, że aż dupę urywa. Do tego możnaby tam po prostu przyjechać na wędrówkę z plecakiem - z jednej strony jest kotłujący się Atlantyk, a z drugiej fantastyczne góry. I to nie jest żaden ersatz, to wszystko czysty żywy granit! Połaziłem troszkę, ale czasu nie miałem, niestety, zbyt dużo.
I jeszcze jedno. Wszystko dookoła jest porośnięte jakimiś gruboszowatymi sukulentami, które o tej porze roku właśnie kwitną na żółto. Są to kwiaty wielkości spodka, a jest ich tysiące. Obśmiałem się z jakichś niemiaszków, którzy podeszli do tego żółtozielonego pola i, z zachwytem przechodzącym w ekstazę, powtarzali "kakti, kaaakti...". Hehehe, jakby chodzili do porządnej szkoły toby odróżniali kaktusa od sukulenta...
Jakieś zdjęcia, w celach dokumentacyjnych, zrobiłem, ale nastroju miejsca nie odda nic. A także dźwiękowego tła, czyli łomotu fal rozbijających się o wystające przy brzegu skały. To znaczy – tak naprawdę z pięćdziesiąt metrów pode mną, bo klif ma tam gdzieś z tyle.
Na zakończenie dnia "skoczyłem" do Sintry, ponoć ostatniej królewskiej siedziby władców Portugalii. Miejscowość bardzo ładna, położona w zalesionych wąwozach, ale niestety mocno spaskudzona przez turystykę. Na każdym kroku stoją stragany i sklepiki z tutejszymi atrakcjami, czyli wielokwieciście malowaną ceramiką i haftowanymi szmatkami. Cóż, musze przyzna że z Portugalii przywiozę chyba tylko porto i wspomnienia, bo niczego, na czym by było warto na dłużej oko zaczepić, dotychczas nie znalazłem.
Tak przy okazji moich wcześniejszych zachwytów sukulentami... Cały czas zastanawia mnie tutejsza roślinność. To jest coś zupełnie niebywałego, bo jej wygląd nie ma charakteru typowego kraju południowego. Po pierwsze jest wprost niesamowicie zielono, a po drugie nie (tak jak na przykład w Grecji czy Hiszpanii) rosną tu tylko oliwki, kaktusy i palmy, ale spotyka się razem wszystko, co sobie można wyobrazić. Palmy oczywiście są, kaktusy też. Nawet w sporych ilościach. Ale zaraz obok potrafią rosnąć (właśnie teraz kwitnące) kasztanowce, eukaliptusy i pomarańcze. Rosną też dziko rośliny, które u nas się uprawia w skrzynkach na balkonie, ale miedzy nimi można bez trudu znaleźć całkiem standardowe, "nasze" chwasty. A dzisiaj, jadąc autobusem, widziałem typowo polskie pola z ziemniakami. Po prostu jest wszystko. Ciekawe – czy stonka też?
No i ludzie też są jacyś tacy... niepołudniowi. Nie ma w nich temperamentu Włocha, Greka, czy Hiszpana. Są, hm, ... normalni.
Tyle na dzisiaj. Jutro dzień ostatni, a potem będzie sobie można przez jakiś czas odpocząć od moich przydługich wypracowań.
Aż do następnego razu.Dzień dwunasty – wrażenia przedostatnie
Hej hej z krańców świata!
Pane Havranek, to już je konec.... no, prawie. Samolot do Wiednia odleci jutro o czternastej czasu miejscowego, czyli o piętnastej polskiego, a więc jeszcze zdążę troszkę połazić i odwiedzić jakieś już-stare miejsca.
Dzisiaj "dowaliło". Co? Ano słoneczko. Jest znów tak ciepło, jak było zaraz po moim przyjeździe. Albo i cieplej. Nawet miejscowi pozdejmowali czapki i szaliki chociaż, jak podejrzewam, pewnie je trzymają w podręcznych walizach, żeby być przygotowanym na nagły spadek temperatury poniżej 25 stopni.
Rozczulające jest to ich przywiązanie do "tematycznych" ulic. O ulicy z bombami już pisałem, ale są tu i ulice suszonych ryb, i ulice elektryczne, i mnóstwo, mnóstwo innych. Oczywiście tak nie jest wszędzie, to nie dotyczy najgłówniejszego centrum, bo tam wszystkie ulice są Ulicami Naciągaczy Bogatych I Grubych Turystów.
Dzisiaj trafiłem na ulicę, która się chyba powinna nazywać Rua Da Ortopedia. Coś i śmiesznego i przerażającego zarazem. Stroma (!) uliczka, wzdłuż której są prawie same sklepy ze sprzętem dla ludzi z upośledzeniami narządów ruchu (prawda że mi wyszło niezwykle mądre zdanie?). Przed sklepami stoją rzędem wózki inwalidzkie, a w drzwiach, w stojakach jak na parasole, laski. W sklepach sprzedaje się też buty... bez pary.
Jednak największy czarny humor to wystawy - w oknach i drzwiach wiszą pojedyncze nogi od manekinów, tak żeby każdy od razu wiedział o co chodzi.
W ogóle Portugalczycy wyraźnie nie grzeszą wielkim polotem jeśli chodzi o wystawy swoich sklepów. Właściwie dbają głównie o to, żeby klient zobaczył "z czym jest sklep". No, może troszkę przesadzam, ale jak na stolicę państwa o wielowiekowej historii to akurat wygląda raczej mizernie. Ale może to i dobrze? Bo przynajmniej jest jakiś klimat, a nie wszędzie tylko plastik, szkło i aluminium.
Jednak największy czarny humor to wystawy - w oknach i drzwiach wiszą pojedyncze nogi od manekinów, tak żeby każdy od razu wiedział o co chodzi.
W ogóle Portugalczycy wyraźnie nie grzeszą wielkim polotem jeśli chodzi o wystawy swoich sklepów. Właściwie dbają głównie o to, żeby klient zobaczył "z czym jest sklep". No, może troszkę przesadzam, ale jak na stolicę państwa o wielowiekowej historii to akurat wygląda raczej mizernie. Ale może to i dobrze? Bo przynajmniej jest jakiś klimat, a nie wszędzie tylko plastik, szkło i aluminium.
Zapomniałem o czymś napisać wcześniej, więc będzie teraz. Nacji tu co niemiara. Mnóstwo skośnookich Japończyków, sporo Rosjan, masa Niemców, troszkę Portugalczyków. I jest jeden licznie reprezentowany naród, który od razu się rzuca w oczy - najpaskudniejszym zachowaniem. Na przykład w oceanarium nie wolno fotografować z lampą błyskową, a ten naród ma to gdzieś. Przedstawicieli tej narodowości słychać zawsze na odległość, bo chyba się uważają za najważniejszych na świecie. Śmiecie ci sympatyczni ludzie oczywiście rzucają wprost pod siebie.
To Francuzi. Po tym co widzę tutaj, i po tym, co widziałem we Francji (a w światowym Paryżu zwłaszcza) niech mi nikt nie wmawia, ze Francja to centrum europejskiej kultury. Bo to tak naprawdę jest wprost przerażający zaścianek.
To Francuzi. Po tym co widzę tutaj, i po tym, co widziałem we Francji (a w światowym Paryżu zwłaszcza) niech mi nikt nie wmawia, ze Francja to centrum europejskiej kultury. Bo to tak naprawdę jest wprost przerażający zaścianek.
No i na tym będzie koniec.
No, może jeszcze nie, może jakieś małe wstępne podsumowanko.
Przyjechać tu było bardziej niż warto i każdemu taką wycieczkę mogę tylko polecić. Tak przy okazji - spotkani kilka dni temu Polacy powiedzieli mi, że ponoć teraz już latają do Lizbony jakieś tanie linie lotnicze, a do tego lot odbywa się bez przesiadek.
Przyjechać tu było bardziej niż warto i każdemu taką wycieczkę mogę tylko polecić. Tak przy okazji - spotkani kilka dni temu Polacy powiedzieli mi, że ponoć teraz już latają do Lizbony jakieś tanie linie lotnicze, a do tego lot odbywa się bez przesiadek.
Trafiłem na świetny okres, bo już jest ciepło, ale jeszcze nie bardzo gorąco. I do tego odnoszę wrażenie, że dopiero teraz, pod koniec mojego pobytu, zaczynają występować pierwsze symptomy inwazji turystów. Od dwóch – trzech dni snują się całe tłumy ludzi gadających nie-po-portugalsku, a na ich czele zawsze sunie półprzewodnik z wystawioną do góry flagą, parasolką, albo innym znakiem rozpoznawczym. Dość mało przyjemne są te ludzkie tramwaje i bardzo łatwo pod nie wpaść.
Przesyłam pozdrowionka ciepłe i prawie ostatnie.
Dzień trzynasty – nie pechowy ale, niestety, ostatni...
Pół dnia. Tyle jeszcze było zanim zaczęła się moja wędrówka do Polandu.
Rano wstałem jak co dzień i zabrałem się za pakowanie - żeby jeszcze uszczknąć choć chwilkę czasu i połazić po już-dobrze-znajomych miejscach. Wcisnąłem dobytek do plecaka przy pomocy rąk i nóg, porzuciłem cały mój majdan w pokoiku, pani pensjonenciarce pokazałem na migi że wrócę około dwunastej, i po raz ostatni wyruszyłem w miasto.
Dzień jak co dzień. A to na ławce śpi jakiś dziwny jegomość, a to zaczepia mnie znajomy sprzedawca haszyszu. Ale jeden bezdomny typ mnie zachwycił. Widziałem go poprzedniego dnia wieczorem, jak sobie słodko spał przed witryną ekskluzywnego sklepu, a obok leżała spokojnie czerwona czapeczka służąca mu za skarbonkę. No i dzisiaj rano spotykam to indywiduum ponownie. Widzę że właśnie wstało, bo się jeszcze leniwie przeciąga i przeciera zaspane oczęta. Obok leży ta sama czapeczka, a w niej te same centy (nikt ich przez noc nie ukradł, dziwne). I teraz będzie najlepsze - otóż bezdomny jegomość sięga do kieszeni i wyciąga telefon komórkowy... Pewnie musiał zadzwonić do innego bezdomnego. I jak tu nie powiedzieć, że zdobycze techniki stały się dostępne dla wszystkich?
Cóż, południe, pora się zbierać. Biorę swoje graty, pakuję się do aerobusu i zaczynam podróż w kierunku kraju ojczystego. Przed odjazdem ostatni rzut oka na uliczny termometr, jest 20 stopni. Tyle, że zaczyna się chmurzyć...
I znów lotnisko jak lotnisko, a samolot jak samolot. Tym razem lecimy liniami austriackimi, nowym wydaniem Boeinga 737. Obsługa fantastyczna, żarcie palce lizać. Jednak przed samym startem zaczyna padać deszcz.
I znów lotnisko jak lotnisko, a samolot jak samolot. Tym razem lecimy liniami austriackimi, nowym wydaniem Boeinga 737. Obsługa fantastyczna, żarcie palce lizać. Jednak przed samym startem zaczyna padać deszcz.
Z Lizboną żegnam się w tempie ekspresowym. Nie ma rozległych widoków, samolot natychmiast wchodzi w gęste chmury. I tak jest aż do Hiszpanii, w której wita nas piękna i słoneczna pogoda. Widoki cudne (wywalczyłem ostatnie miejsce przy oknie). Pireneje w śniegu, w śniegu jest też ogromny obszar we Francji. A to zaskoczenie...
Wiedeń. Na przesiadkę mamy godzinę, trzeba się nieco spieszyć. Ale to nie kombinat w stylu Frankfurtu, wiedeńskie lotnisko ujmuje pewnego rodzaju przytulnością, robi bardzo dobre wrażenie. W przelocie minizakupy - litrowa butelka znakomitego Jaggermeistera - i zostajemy wsadzeni do samolotu PLL LOT.
Ech, szkoda gadać...
"Fly or not, but never by LOT".
Ech, szkoda gadać...
"Fly or not, but never by LOT".
Pasażerowie są żądni wina. Czerwonego. Ale takiego akurat nie ma. Stewardessa przeprasza i radzi, żeby pisać petycje do dyrekcji LOTu. Bo podobno „one ten problem zgłaszają, ale nikogo to nie obchodzi”. Pilot, jak to zwykle bywa, nadaje ogłoszenia parafialne. Na jakiej wysokości, z jaką prędkością i tak dalej. Cóż, w samolotach obcych linii udawało mi się zrozumieć takie komunikaty wygłaszane w obcych językach, a w naszym nie rozumiałem ni w ząb po polsku. Dykcja na dwóję z minusem, a może i z trzema.
Niestety najgorsze miało dopiero nadejść, choć tym razem to już nie była wina linii lotniczych. Otóż udało mi się zrozumieć, że w Warszawie na termometrach jest pięć stopni. Haha, dobrze, że chociaż powyżej zera.
No i tak się zakończyła wielka podróż babci dookoła stołu, czyli prawie dwutygodniowa wizytacja Lizbony w wykonaniu Pana Macieja R.
Pozdrawiam twardzieli, którym udało się dobrnąć do tego miejsca i żegnam się aż do następnego razu (który, mam nadzieję, kiedyś nastąpi).
Maciej (R).
Suplement - część pierwsza
Nie trzeba było rok temu mówić, że sie Wam podoba. Teraz znów będę Was zasypywał stertami zupełnie niepotrzebnych słów. Ale chcieliście, no to macie.
Tegoroczny dziennik to chyba właściwie nocnik, bo o ile mi wiadomo w Polandzie jest już ciemno jak w paszczy u murzyna po filiżance czarnej kawy, a tu - mimo że murzynów jak mrówków - ściemniło sie dopiero przed chwilą.
Dzień pierwszy to dzień spotkań i zaskakujących zestawień. Spotkań, bo i ja spotykałem, i mnie spotkało. Oj spotkało, spotkało... Przyleciałem sobie tym razem bezpośrednio, polskim Centralem wingsem. I teraz rozumiem dlaczego ludzie, którzy przylatują z Ameryki, są jacyś dziwni. Ja prawie zwariowałem w ciągu czterech godzin, a co tu mówić o ośmiu, czy iluś tam.
Wrażenia? Ech... właściwie tylko jedno. Portugalczycy wiedzą, po co Edison wynalazł żarówkę. Przy Lizbonie Warszawa z lotu ptaka po prostu nie istnieje. Tu świeci po po horyzont. Coś niesamowitego, ląduje sie jak w centrum lunaparku.
No wiec wylądowałem. I wtedy sie zaczęło. Najpierw szukałem nocnego autobusu. Na szczęście lokalny, uzbrojony po zęby, policjant umiał pequenio w ludzkim języku, i mi pokazał gdzie jest przystanek. Powiedział, że autobus mam za kilka minut i bez trudu zdążę.
Zdążyłem. Tyle, że autobus się nie zatrzymał. Przejechał obok mnie z taką prędkością, że pewnie uległem relatywistycznemu skróceniu i przybrałem kształt zapałki. No i jak coś takiego zauważyć? Więc poczekałem sobie pół godzinki na następny. A jak się pojawił, to już głupi nie byłem i mu się rzuciłem pod koła. Nie miał wyjścia, zatrzymał się i mnie zabrał.
Jazda tym stworem to też było przeżycie. Pruł po uliczkach szerokości ścieżki rowerowej chyba stóweńką, a przystanki równo olewał. Chyba że ktoś rozdarł ryja, wtedy stawał. W tej sytuacji nie miałem szansy na zorientowanie się w terenie samemu i poprosiłem jakąś panią, żeby mi dała znać kiedy będziemy się zbliżali do Praça Chile. Była bardzo miła, znać dała, ale... trzy place wcześniej. A niech ją, [...] córkę generała Pinocheta!
Skutek był taki, że na hawirę dotarłem o drugiej miejscowego czasu i z czułością pocałowałem klamkę. Nie pozostało więc nic innego jak ułożyć się do snu na klatce schodowej i przeczekać do rana. Zrozumiałem bezdomnych. Ale im jest dobrze, oni maja swoje kartonowe pudła, a ja nawet pudełeczka po zapałkach nie miałem. No cóż, aparat fotograficzny pod kolana, plecak pod głowę i chrrrrr... A gdzie tam! Około czwartej zaczęli się schodzić dziwni mieszkańcy kamienicy. Najpierw czarna jak smoła para, zapruta w trzy dupy. W pierwszej chwili się mnie przestraszyli (hehehe, wszyscy po kolei się mnie przestraszali), a potem jak wionęli oparami etanolu, to się za darmo prawie ubzdryngoliłem.
No dobra, śpimy dalej... Nieeee!!!!! Teraz jakaś baba o wyglądzie... krętym. Przedefilowało toto obok mnie chwiejnie, wlazło do domu i włączyło na cały regulator telewizor. Z dobiegających dźwięków wywnioskowałem, że ogląda pasjonujący serial brazylijski. Tfu!
Jako trzeci pojawił się gość w garniturze. Jak mnie zobaczył, to mu stanęły na głowie dęba wszystkie włosy, których zresztą prawie nie miał. Starałem się go uspokajać, a ten mnie wtedy zaczął pytać, czy chcę z nim prowadzić konwersację po angielsku, francusku, niemiecku, hiszpańsku, czy po portugalsku. Cóż mogłem zrobić, wybrałem ynglisz. No i wtedy się zaczęło! Zrobił mi długi wykład na temat polityki, z którego mało co zrozumiałem. Gdzieś po godzinie stwierdził, że pewnie jestem zmęczony i chcę się wyspać. Na schodach, cholera jasna! Pospałby tak sobie, to by głupio nie gadał. Ale nie powiem, był bardzo sympatyczny. Jednak mógł chociaż poduszkę zaproponować...
Nic to, w końcu dotrwałem do świtu, polazłem do jakiegoś telefonu i zadzwoniłem do właścicielki tego lokum. Co się okazało? Myślała, że przyjadę o jeden dzień później! Zrobiła taki sam błąd, jaki i ja zrobiłem wcześniej – uznała, że około pierwszej w nocy ósmego maja to jest następna noc PO ósmym maja.
Nora, w której miałem mieszkać, w pierwszej chwili wywołała u mnie lekkie przerażenie. Ale jak sie przespałem, to wszystko zaczęło wyglądać znacznie lepiej. Czysto, cicho (pomijając to, że na sąsiedniej ulicy właśnie wyburzano dom), ciepła woda jest - czego więcej chcieć? Kuchni do dyspozycji? Jest. Garów, talerzy, kubeczków? Są. Więc nie narzekam.
Około południa wywlokłem sie do miasta na spotkanie znanego i nieznanego. Pierwsze spotkanie. Jakiś dziwny gość, który najwyraźniej wygłaszał płomienne przemówienie. Nie wiem do kogo, on chyba też nie bardzo wiedział. A że gębę miał ciekawą, to postanowiłem ją sfotografować. Początkowo nieśmiało, ale po jakimś czasie zorientowałem się, że on chyba kompletnie nie kontaktuje z otaczającym światem. W każdym razie postać ciekawa.
Na Rossio spotkałem... no, kogo? Znajomego sprzedawcę narkotyków oczywiście! Ale chyba mnie nie zapamiętał, bo chciał mi ten haszysz wcisnąć prawie na siłę. Jedynym wyjściem z sytuacji okazało się obrzucenie go polskimi wyrazami, powszechnie uznawanymi za niecenzuralne. Nie zrozumiał (bo mi w mordę nie dał), ale zrozumiał (bo się odczepił). Pewnie nie na długo i jutro będę go miał znowu na głowie.
Spotkanie kolejne. Idę ja sobie jakąś uliczką i nagle postanawiam coś sfotografować. Oczywiście w tym momencie pojawia się samochód, który się przede mną zatrzymuje i mi wszystko zasłania. Normalka, tutaj wszystko jest zasłonięte samochodami. Tyle, że kierowca tego otwiera okienko i zaczyna do mnie coś po portugalsku szeleścić. Ja na to (w moim języku ojczystym), że nie rozumiem ani słowa, a gość się uśmiecha od ucha do ucha i daje znać, że w takim razie przeprasza. Ale ja jednak w końcu zrozumiałem - nie wiedział ile ma miejsca z tyłu, za samochodem. Noooo, przyjemności udzielenia pomocy rodowitemu Lizbończykowi to sobie odmówić nie mogłem. Przywdziałem na gębę szeroki uśmiech, stanąłem za nim, i go wprowadziłem na miejsce (jednocześnie myśląc: „a bodaj by Cię szlag na miejscu trafił!”). Facet zaparkował, wysiadł i... powiedział „dziękuję bardzo”. Po polsku! Okazało się, że on pochodził ze Lwowa, a w Portugalii mieszka od dziesięciu lat. Strasznie się ucieszył, że miał okazję z kimś w języku ojczystym pogadać. A zaciągał przy tym w sposób wręcz filmowy.
Później sobie po prostu łaziłem. Miło się wraca do obcego miasta, w którym się kiedyś już jakiś przez jakiś czas było. Wszystko jest dziwnie znajome, chociaż widać jak dużo się przez rok pozmieniało. Różne remonty, które pamiętałem, już się zakończyły, a za to zaczęły się nowe. Tempo prac mają najwyraźniej niezłe - zapewne korzystają z, ukradzionych polskim producentom buraków cukrowych, funduszy unijnych. Jak wrócę, to doniosę naszym nowym wicepremierom, niech zrobią z tym jakiś porządek.
I tak, wędrując niespiesznie, doszedłem... do ulicy bombowej. I tu nastąpiło najstraszliwsze ze spotkań. Spotkanie, przy którym to, co mnie spotkało w nocy, było niewinną dziecinną igraszką. Otóż spotkałem tego mastodonta, który rok temu proponował mi płatną miłość. Ale widać Kręta Pani nie grzeszyła nadmiarem walut wymienialnych, bo tym razem nie chciała ze mną mejk żadnej law.
I to by na razie było na tyle. Jak mnie coś ciekawego spotka jutro, to Wam znów napiszę. A jak nie, to sobie ode mnie odpoczniecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz